Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gdynia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gdynia. Pokaż wszystkie posty

25 lipca 2016

Open'er Festival 2016: kakofoniczny alfabet (cz. II)


Gdy 2 lata temu umieściłem na tym blogu pierwszą część relacji z Open'era 2014, nie sądziłem, że kontynuacja kakofonicznego alfabetu przeniesie się dopiero na rok 2016. Ale wiecie co: tak sobie myślę, że może to i dobrze wyszło... Gdybym 24 miesiące temu miał napisać jeszcze więcej głupot pokroju "szkoda, że nie było The Dumplings", teraz czułbym jeszcze większe zażenowanie swoją osobą. A tak: ciągle pozostaje pole do rehabilitacji, ciągle mogę napisać parę słów o największym (jakby nie patrzeć) festiwalu w Polsce, o moich ogólnych wrażeniach, doświadczeniach, o muzycznych zauroczeniach i rozczarowaniach, o quasi-socjologicznych refleksjach - krótko mówiąc: o wszystkim tym, czego nie umiałbym wyrazić w tak bezpretensjonalnej formie jeszcze 2 lata temu.

9 lipca 2014

Open'er Festival 2014: kakofoniczny alfabet (cz. I)



A jak absencje
Na tegorocznym Open'erze nie wystąpiło dwóch artystów, którzy stanowili ważne punkty festiwalowego line-upu. Po pierwsze, nie zobaczyliśmy Chromeo - kanadyjskich mistrzów electro-funku, którzy z niewiadomych przyczyn odwołali całą trasę koncertową po Europie. Po drugie, nie zagrali The Dumplings. Duet zawiesił swoją koncertową działalność z powodu problemów zdrowotnych wokalistki Justyny Święs. Mam nadzieję, że z oboma zespołami zobaczymy się za rok ;)

B jak Black Keys
Już pierwszy dzień tegorocznej edycji Open'era przyniósł prawdziwą koncertową bombę. O 22:00 zaczął się pierwszy polski koncert The Black Keys. Panowie na ponad półtorej godziny zawładnęli uszami wszystkich zgromadzonych przy Open'er Stage. W setliście dominowały utwory z ostatnich trzech płyt duetu. Najgłośniej zabrzmiało "Lonely Boy" i "Little Black Submarines", które eksplodowało swoją energią dopiero na samym końcu koncertu. Wszyscy szaleli, skakali, śpiewali, wymachiwali rękami. Publiczność reagowała na kolejne utwory tak żywiołowo, że doczekaliśmy się nie lada komplementu od frontmana The Black Keys. Dan Auerbach stwierdził, że publika Open'era to "ten times the energy of Glastonbury". Panom z The Black Keys tak bardzo spodobało się w naszym kraju, że już teraz zapowiedzieli koncert w lutym przyszłego roku w łódzkiej Atlas Arenie. Już nie mogę się doczekać!



C jak chrypa
Na koncert Jacka White'a czekały nieprzebrane tłumy. Już pierwsze riffy wywołały ogromną ekscytację publiczności. Póki było głośno i grały instrumenty wszystkich muzyków towarzyszących White'owi na scenie, nikt nie śmiał podejrzewać, że coś może być nie tak z głosem byłego frontmana The White Stripes. Kiedy jednak symfonia dźwięków ucichła i to głos Jacka wysunął się na pierwszy plan, stało się jasne, że muzyk ma wyraźną chrypę. Po kilku piosenkach zaśpiewanych na pół gwizdka, artysta przeprosił za swoją kondycję wokalną. W zamian dostał owacje od publiczności i zachętę do dalszego grania. Bardziej od chrypy liczyło się bowiem jego niesamowite zaangażowanie, wirtuozeria gry na gitarze oraz życzliwość, jaką Jack darzył polską publiczność (w pewnym momencie zszedł ze sceny i przeszedł alejką przez tłum fanów). Gdzieś od połowy koncertu po chrypie nie było już śladu - nie wiem, czy to zasługa jakiegoś leku, który artysta zażył w przerwie między piosenkami, czy może po prostu Jack grał tak świetnie, że dźwiękami swojej gitary zatarł nie najlepsze wokalne wrażenie. Tak czy inaczej koncert był rewelacyjny i żadna chrypa nie zdołała tego zepsuć.

D jak disco
Silent Disco to jedna z tych atrakcji, której powinien spróbować każdy openerowicz. Zasada działania jest prosta: zakładasz bezprzewodowe słuchawki i wybierasz jeden z dwóch muzycznych kanałów. Za muzykę lecącą w każdym z nich odpowiada inny DJ stojący nad salą dyskotekową. Teraz wyobraź sobie, co się dzieje, gdy każdy z DJ-ów puści świetną, znaną piosenkę, do której każdy chętnie potańczy i, którą każdy chętnie zaśpiewa. Połowa wypełnionej po brzegi sali bawi się wtedy do jednej piosenki, druga zaś - wykrzykuje tekst drugiego kawałka. Najciekawsze jest to, że bawiący się w najlepsze nie słyszą się nawzajem, natomiast ludzie z zewnątrz słyszą wrzawę unoszącą się z silent disco nawet w promieniu 100 m. Niestety w moim przypadku trudno mówić o jakiś niesamowitych przeżyciach związanych z tą atrakcją. Trafiłem na wyjątkowo marnych DJ-ów, którzy zamiast tanecznych przebojów puścili Mumford & Sons. Niestety przy folkowej muzyce nie da się bawić, nawet mając wokół siebie rzeszę tak roztańczonych ludzi.



E jak Eddie Vedder
Mimo że nie jestem wielkim fanem Pearl Jam, muszę przyznać, że panowie zagrali naprawdę świetny koncert. Co ciekawe wspaniała atmosfera nie była tu jedynie zasługą energetycznej muzyki Amerykanów. Dużą rolę w podkręceniu nastrojów publiczności miał bowiem frontman Pearl Jam - Eddie Vedder, który, trzymając w ręku pokaźną butelkę wina, co i rusz przemawiał do zgromadzonego przed sceną wielotysięcznego tłumu. W swoich wywodach Eddie - wyraźnie podpity - niemiłosiernie się plątał, zawieszał, aż w końcu zaczął podśmiechiwać się ze swojego upojenia. Próbował nawet mówić po polsku, jednak jedyne, co dało się zrozumieć, to nazwy kolejno wymienianych instrumentów i pamiętne "nawzajem", po którym nastąpiła salwa śmiechu publiczności. Żarty jednak na bok, bo oprócz niesamowicie ciepłej, sympatycznej i błyskotliwej osobowości, ten facet udowodnił, że miejsce wśród najlepszych wokalistów rockowych należy mu się jak psu buda. Przez bite dwie godziny czarował swoim charakterystycznym głosem, krzycząc, schodząc na niskie dźwięki, a nawet wyciągając kilkunastosekundowe wysokie nuty. Krótko mówiąc: chapeau bas!

F jak Foals
Jedyna rzecz, która pozostawia mnie w złym nastroju po występie Foals, to fakt, że nie załapałem się na ani jedno zdjęcie, którym organizatorzy podsumowali na swojej stronie ten koncert. Chociaż może to i dobrze - pot lał się ze mnie strumieniami, sam byłem gnieciony przez gąszcz innych spoconych ludzi, zapewne więc nie wyszedłbym na takiej fotce zbyt korzystnie. Poza tym trudno się do czegokolwiek przyczepić, cokolwiek skrytykować - po prostu koncert bajka. Nie wiem, jak było w dalszych partiach publiczności, ale na samym przodzie (miałem przyjemność być w jakimś czwartym rzędzie od barierek) panowało istne szaleństwo. Ogromne pogo, co i rusz powtarzający się crowdsurferzy, wchodzący do tłumu Yannis (wokalista Foals). Krótko mówiąc: coś niesamowitego! A co, jeśli chodzi o samą muzykę? Jak zwykle w przypadku Foals było doskonale. Genialne wykonanie "Spanish Sahara", moc "Inhaler", taneczność "My Number" i kończące cały koncert, ociekające energią "Two Steps, Twice". Drugi raz widziałem tę piątkę panów z Anglii i drugi raz zdecydowanie się nie zawiodłem!



G jak gastro
Open'er jest pełen pozamuzycznych atrakcji, także tych gastronomicznych. Fani food trucków z pewnością znajdą tu wiele znanych i lubianych marek - Beef'n'Roll (wspaniałe burgery), Gruba Fryta (belgijskie frytki) czy Co Ja Ciacham? (pyszne węgierskie słodkości). Na terenie festiwalu widziałem co najmniej trzy burgerownie - wybór jest więc naprawdę duży. Do tego dochodzą stoiska z pizzą, sushi, nudlami czy naleśnikami. Krtótko mówiąc: żyć nie umierać :)

H jak Haim
Ci, którzy spodziewali się niewinnych, soft rockowych klimatów musieli przeżyć
niemały szok, gdy zobaczyli i usłyszeli, jak koncertują trzy siostry z Kaliforni. Drapieżne gitarowe solówki, niesamowita energia i wspaniały bas - tak w skrócie można opisać muzyczne doznania płynące z koncertu Haim. Najgłośniej zabrzmiały największe przeboje grupy - "Forever" oraz "Don't Save Me", a także "Oh Well" - świetny, energetyczny cover Fleetwood Mac. Co jeszcze warto zapamiętać z tego koncertu? Przede wszystkim niesamowite miny basistki Haim (wystarczy wpisać w wyszukiwarkę "bass face" i zapewniam was, że wyskoczy to, co trzeba), przekazywane przez nią pochwały w stylu "you are the craziest crowd on our tour" oraz żywiołowe reakcje publiczności. Jak na świeżo upieczone debiutantki, siostry Haim spisały się naprawdę rewelacyjnie. 



I jak inwazja pięknych dziewczyn
Domyślam się, że ta część alfabetu zainteresuje nie więcej niż połowę czytelników, ale i tak pozwolę sobie napisać o pewnym zjawisku, które nie po raz pierwszy rzuca mi się w oczy na Open'erze. Otóż trudno o miejsce bardziej wypełnione pięknymi dziewczynami niż rejony Gdyni w czasie pierwszego tygodnia lipca. Grupki uroczych, doskonale ubranych i wystylizowanych pań cieszą oko na każdym wręcz kroku: na koncertach, w okolicy punktów gastronomicznych, na Silent Disco, a także poza terenem festiwalu: na plaży, w autobusach, na ulicach Kosakowa i okolicznych miejscowości - dosłownie wszędzie. Najwyraźniej piękna muzyka przyciąga pięknych ludzi. I chyba coś w tym jest, bo już w niedzielę po ostatnim dniu Open'era, na miejsce ślicznych dziewczyn przyjechały bożeny z wszelkich nieciekawych zakątków Polski i w powietrzu zamiast aromatycznych perfum niestety dominować zaczął zapach cebuli.

J jak Jarek
Najbardziej kultowe imię tego Open'era? Nie Eddie, nie Yannis, nie Mike, lecz właśnie Jarek! Wszystko zaczęło się na polu namiotowym, około godziny 4:00, gdy ktoś wrzasnął "Dareeeek" w poszukiwaniu swojego kolegi. Chwilę później z niewiadomych przyczyn Darek stał się Jarkiem i właśnie to imię zaczęli skandować rozbawieni openerowicze. Nie wiadomo, czy tajemniczy Darek lub - jak kto woli - Jarek się odnalazł. Nie wiadomo nawet, czy taka osoba w ogóle istnieje. Jedno jest za to pewne: Jarek na zawsze pozostanie w naszych sercach.



K jak kolorowy penis
Mianem "kolorowego penisa" lub "dildo" obdarzono na tegorocznym Open'erze instalację Maurycego Gomulickiego, pt. "Totem". Konstrukcja znajdowała się w strategicznym punkcie terenu festiwalu - między Open'er Stage a Here & Now Stage, dlatego też często pełniła funkcję miejsca spotkań. I nie trudno się temu dziwić - kolorowa, wysoka na 12 m instalacja widziana była z niemal każdego zakątka lotniska Babie Doły. Poza tym ze względu na panujące w openerowym slangu alternatywne nazwy stała się miejscem pod każdym względem wyjątkowym i kultowym.