16 marca 2014

RECENZJA: Angel Olsen - Burn Your Fire for No Witness



Na swoim drugim albumie Angel Olsen udowadnia, że nie jest typową dziewczyną z gitarą. Równie dobrze radzi sobie w spokojnej, akustycznej stylistyce, co w błyskotliwym indie rocku. W efekcie Burn Your Fire for No Witness w zakresie łagodnego gitarowego grania jest płytą różnorodną i ciekawą. Ale czy aby na pewno dobrą i wartościową?

Co łączy ostatnie albumy Kasabian, Queens of the Stone Age czy Tame Impala? Otóż każdą z tych płyt otwiera piosenka nudna, monotonna i w żaden sposób nieoddająca potencjału całości krążka. Podobnie jest z Burn Your Fire for No Witness oraz utworem "Unfucktheworld". Piosence nie można co prawda odmówić bijącego od niej ciepła, ujmującej prostoty i zawartej w tekście rozczulającej naiwności, jednak w odniesieniu do tego, co Angel Olsen oferuje nam w dalszej części albumu, "opener" wypada naprawdę blado. 

Nieco rozczarowujący początek płyty błyskawicznie rekompensuje nam pełne energii "Forgiven/Forgotten". Drapieżny charakter utworu jest tu zasługą nie tylko brudnego brzmienia gitar i mocno wyeksponowanej perkusji, lecz również bezpośredniego, gwałtownego i pełnego sprzeczności tekstu oraz sposobu, w jaki artystka śpiewa o targających ją uczuciach. Mimo że piosenka opowiada o miłości, głos Angel Olsen brzmi tutaj zaskakująco ostro i bezwzględnie, zwłaszcza przy frazach "If there's one thing I fear/ There's one thing I fear/ It's knowing you're around/ So close but not here". Warstwa liryczna "Forgiven/Forgotten" nie opowiada bowiem o miłości pięknej, gorącej, usłanej różami, lecz o uczuciu, które najchętniej puściłoby się w niepamięć, uczuciu zranionym, do którego wraca się z bólem i żalem, uczuciu, które pozostawia po sobie ogromny chaos. Ten emocjonalny rollercoaster najlepiej ukazują słowa "I've wasted my time/ Making up my mind/ I don't know anything/ I don't know anything/ I don't know anything/ But I love you". Miłość ostatecznie więc wraca tu do głosu. Podobnie jak zresztą sympatia do Angel Olsen i jej wyjątkowej muzyki. Po odsłuchaniu świetnego "Forgiven/Forgotten" i kolejnych piosenek na płycie ta sympatia tylko się pogłębia.

Takich bardziej elektrycznych, niż akustycznych brzmień, bardziej indie rockowych niż indie folkowych kompozycji jest na Burn Your Fire for No Witness znacznie więcej. Jedna z nich - "High & Wild" - pod wieloma względami przypomina "Forgiven/Forgotten". Utworowi towarzyszą podobne emocje, identyczne niemal brzmienie gitar oraz tekst zahaczający o podobną tematykę. Całość urozmaicają przyjemne dźwięki wysokich akordów fortepianu. I naprawdę tyle wystarczy, by z czystym sumieniem uznać tę piosenkę za dobrą. Nawet jeśli "High & Wind" nie forsuje zbyt szybkiego tempa, a głos Angel Olsen brzmi tu bardziej melancholijnie, całość utworu jest równie ciekawa i melodyjna, co "Forgiven/Forgotten". No i ta instrumentalna eksplozja dźwięków na końcu... Naprawdę przyjemna piosenka.

Kolejnym indie rockowym punktem Burn Your Fire for No Witness, który zasługuje na oddzielny akapit, jest utwór "Stars". Nieregularne, szarpane rytmy w refrenie, pięknie zawodzący (tak, ten oksymoron jest tu naprawdę uzasadniony) głos Angel Olsen i niesamowite emocje wybrzmiewające zarówno w muzyce, jak i tekście - to wszystko czyni tę piosenkę świetną i wyjątkową. Od "Stars" bije jakieś osobliwe ciepło - czułe i jednocześnie smutne, rozweselające i zarazem przygnębiające.

Podobne emocje towarzyszą też słuchaniu "Lights Out" - utworu prostego, przytulnego, ale jednocześnie trochę melancholijnego. Harmonia łagodnego brzmienia gitary, mocno wyeksponowanego basu, spokojnej perkusji i pięknego głosu artystki brzmi tu nieprawdopodobnie ciepło, przyjemnie i kojąco. W bardziej szorstką stylistykę wchodzi za to numer 3. na albumie, czyli utwór "Hi-Five". Wybrzmiewa w nim specyficzne, trochę kostropate brzmienie gitary, gdzieniegdzie głos Angel Olsen zawodzi przy wyższych dźwiękach - krótko mówiąc, jest osobliwie i ryzykownie. Pomimo tego, "Hi-Five" słucha się z dużą przyjemnością. Jest w tej piosence coś, co zawsze wywołuje u mnie uśmiech i wprowadza w dobry nastrój.

Czy powolna, akustyczna strona Burn Your Fire for No Witness jest równie dobra, jak ta "elektrycznogitarowa", energiczna - omówiona w poprzednich akapitach? I tak, i nie. "Iota" to bardzo ładna, zwiewna piosenka, ale raczej nie wzbudza większych emocji. Nie ma w niej nic, co kazałoby wielokrotnie wracać do tego utworu i odkrywać go na nowo. Pod tym względem jeszcze gorzej jest z "Enemy" - zdecydowanie najgorszym punktem całego albumu, właściwie jedyną jednoznacznie złą kompozycją na Burn Your Fire for No Witness. Niemiłosiernie się ciągnie, ciągle utrzymuje na jednym, nudnym poziomie emocjonalnym i nie rozwija w absolutnie nic godnego uwagi. To tyle jeśli chodzi o "nie".

Z drugiej jednak strony mamy trzy akustyczne piosenki, które zdecydowanie podnoszą wartość płyty. Pierwszą z nich jest majestatyczne "White Fire" - najdłuższa, ale jednocześnie najwspanialsza kompozycja na albumie. Co czyni ją tak wyjątkową? Przede wszystkim prostota, minimalizm oraz surowość, którą przełamuje dopiero wejście gładkiego, łagodnego i nieskazitelnego głosu Angel Olsen. W efekcie "White Fire" zabiera słuchacza we wspaniałą, wzruszającą podróż po archipelagu najróżniejszych emocji - od nadziei, przez niepokój, po smutek i przygnębienie. Kompozycją równie cudowną, wywołującą u mnie gęsią skórkę jest "Dance Slow Decades". Dojście do pięknego punktu kulminacyjnego zwiastuje tu: wykonująca rytmiczne crescendo perkusja, łagodnie przygrywająca gitara oraz przyjemnie współgrające z całością pianino. Na pochwałę zdecydowanie zasługuje również zamykające album "Windows" - utwór szlachetny, lekki i wyciszający. Dla niektórych może urosnąć do rangi oczyszczającego z emocji katharsis, dla innych będzie zapewne tylko kolejną przyjemną, uroczą piosenką - tak czy inaczej w roli klamry spinającej Burn Your Fire for No Witness "Windows" sprawdza się naprawdę doskonale.

No i teraz czas na najtrudniejszą część każdej recenzji - podsumowanie. Drugi album Angel Olsen nie jest dziełem skomplikowanym, szokującym rozmachem czy mnogością form. Burn You Fire for No Witness zdecydowanie stawia na prostotę i właśnie to w tej płycie jest najwspanialsze. Prostymi środkami artystka przekazuje moc emocji, doświadczeń i pokazuje, że wystarczy tworzyć szczerą, autentyczną i bliską swojemu sercu muzykę, by zjednać sobie sympatię słuchacza. Płyty słuchało mi się z ogromną przyjemnością. Niewiele było tu punktów słabych, proszących się o przerwanie, przewinięcie lub przełączenie na następną piosenkę. Kilka utworów zadziało na mnie mocniej niż myślałem, wzbudziło ogromne emocje, wzruszyło, wywołało gęsią skórkę, niekiedy nawet czułem ciarki na plecach.

Nie da się ukryć, że Angel Olsen stworzyła naprawdę bardzo dobry, spójny album, który zasługuje na duże uznanie. Czy jednak Burn Your Fire for No Witness okaże się płytą wartościową i zostanie w świadomości słuchaczy na długo? Tego nie wiem i chyba nikt nie potrafi tego orzec. Póki co, drugi album artystki umościł się wśród moich ulubionych albumów ostatnich miesięcy i już teraz wieszczę mu wysokie miejsca w wielu muzycznych podsumowaniach 2014 roku.


kakofoniczny
poleca

1 komentarz:

  1. Za Angel planuję zabrać się od dłuższego czasu i po Twojej recenzji chyba zabiorę się szybciej, niż myślałem. :)

    OdpowiedzUsuń