14 kwietnia 2014

RECENZJA: Metronomy - Love Letters



Po dobrym, przyjemnym The English Riviera na nową, czwartą już płytę w dyskografii Metronomy przyszło nam czekać 3 lata. Love Letters nie powtórzyło sukcesu poprzednika, zarówno pod względem sprzedaży, jak i przyjęcia przez krytykę. Album nie sprostał również moim oczekiwaniom. To jednak, co było w nim wyjątkowo kiepskie i nieciekawe, zostawię sobie na koniec tej recenzji. Na wstępie zaś skupię się na tym wszystkim, co w Love Letters zdecydowanie mogło się podobać.


"Boy Racers"
Najlepsza kompozycja na płycie. Utwór genialny pod każdym względem. Płynne, czyste dźwięki nadają mu wyjątkowego, kosmicznego wręcz klimatu. Całość piosenki można zresztą porównać do fascynującej podróży w najdalsze zakątki kosmosu. Na początek odkrywamy futurystyczne syntezatory, następnie rytmicznie wybijaną perkusję, a na sam koniec do nieziemskiej harmonii dźwięków dołącza osobliwa, ale jednocześnie wyjątkowo melodyjna gitara. Jednym słowem: cudo!   

Single
Na początku zupełnie nie byłem przekonany do promujących album singli "I'm Aquarius" oraz "Love Letters". Obie piosenki cechuje niebywała powtarzalność - w "I'm Aquarius" objawiająca się w zapętlonym przez niemal cały utwór "ziu tu tu a", z kolei w tytułowym "Love Letters" mamy do czynienia z co i rusz powtarzającym się wrzaskiem "Looooove Leeeeters". Jednak po kilku przesłuchaniach to, co było dla nas irytujące, przechodzi na dalszy plan. W "I'm Aquarius" należy docenić wyjątkowy klimat utworu i wszystkie te elektroniczne ozdobniki subtelnie przewijające się w tle kompozycji. Z kolei w "Love Letters" na pochwałę zasługuje przyjemny, radosny nastrój, prosta i wyjątkowo przytulna aranżacja, a także doskonała symbioza głosów Josepha Mounta (frontmana Metronomy) oraz Anny Prior (perkusistki zespołu).

Spójność
Love Letters to kolejna płyta Metronomy, która od początku do końca jest spójną, logiczną całością. Zarówno instrumentalnie, jak i stylistycznie wszystko "trzyma się tu kupy". Kolejne utwory, nawet jeżeli różnią się nieco nastrojem czy tempem, płynnie w siebie przechodzą, nie zostawiając w słuchaczu wrażenia chaosu. Nic nie jest tu szarpane, gwałtowne czy wytrącające z równowagi. Dla muzycznych purystów płyta niemal idealna.

"Reservoir" i kilka niezłych utworów
"Reservoir" to bez wątpienia jedna z moich ulubionych piosenek na albumie. Proste muzyczne tło pełne syntezatorowych smaczków doskonale współgra z delikatnym, nienarzucającym się głosem Mounta. Utwór daje słuchaczowi dużą przyjemność i doskonale wpisuje się w stonowaną koncepcję albumu. Jeśli miałbym wskazać jeszcze jakieś pozytywne punkty Love Letters, z pewnością wymieniłbym utwory "The Most Immaculate Haircut" - głównie za melodyjny refren i orzeźwiające odgłosy wody, oraz "Never Wanted" - za liryczne nawiązania do "I'm Aquarius" oraz urokliwe, minimalistyczne i wyciszające rozwiązanie płyty.

Fatalne piosenki
Jak łatwo można się domyślić, od tego punktu zaczynam zrzędzenie, czyli wytykanie wszystkich tych elementów Love Letters, które zasługują na bezwzględną krytykę. Na początek - najgorsze piosenki. Wychodzę z założenia, że utwór otwierający album powinien być dobry, intrygujący i zdecydowanie zachęcać do posłuchania dalszej części krążka. Niestety "The Upsetter" jest piosenką nie tylko nudną i nijaką, lecz także zwyczajnie nieprzyjemną. Głos Josepha Mounta brzmi tutaj tak, jakby frontman Metronomy postawił sobie za cel zaśpiewanie najgorzej, jak tylko się da. I trzeba przyznać, że doskonale mu się to udało. Rodzący się w bólach, okrutnie zawodzący wokal Mounta jest tu naprawdę nie do zniesienia. Niesie udrękę, irytację i zwyczajne obrzydzenie. Niestety utwór "Montrous" cierpi na podobną przypadłość jak "The Upsetter". Problem w tym, że oprócz kiepskiego wokalnego wykonania mamy tu do czynienia z wyjątkowo okropną, pozbawioną gustu aranżacją. Syntezatory brzmią tu tak, jakby wyszły spod ręki weselnej kapeli spod Pcimia. Gdyby chociaż te wieśniackie dźwięki rozwinęły się w cokolwiek ciekawego, oryginalnego, zaskakującego... Ale nie - lepiej przez cały utwór grać tę samą melodię doprowadzającą słuchacza do szewskiej pasji. Ot, taki brak pomysłu. I taki brak gustu.      

Pastelowa nuda
Co charakteryzuje Love Letters? Niestety w dużej mierze nuda. Niewiele jest tu momentów ekscytujących czy w jakikolwiek sposób zaskakujących słuchacza. Poza kilkoma dobrymi i bardziej wyrazistymi piosenkami całość albumu prezentuje się przesadnie pastelowo i nijako. Co z tego, że większości utworów słucha się z dużą przyjemnością, skoro nie wzbudzają one większych emocji i nie zostają w pamięci słuchacza na dłużej niż kilka minut.

Regres
Trudno oprzeć się wrażeniu, że poprzedni krążek Metronomy - The English Riviera - był albumem pod każdym względem ciekawszym, przyjemniejszym i bardziej wysmakowanym. Oczywiście i tam znalazły się gorsze momenty, przez które ciężko mi było przebrnąć (patrz "Some Written"), ale jako całość Riviera robiła jak najbardziej pozytywne wrażenie. Przebojowe melodie, ciekawy koncept i wspaniałe, wymyślne aranżacje - niestety tego wszystkiego, co było atutem krążka z 2011 roku, w dużej mierze zabrakło na tegorocznym Love Letters. Mimo genialnego "Boy Racers", dobrych singli i kilku niezłych utworów, grupa Metronomy zaliczyła zauważalny regres w swojej twórczości. Oby następnym razem było lepiej!




3 komentarze:

  1. Podoba mi się, jak podzieliłeś te akapity. Bardzo czytelnie to wygląda.
    Płyty nie słuchałam, sama okładka nieco mnie od niej odpycha, bo taka, hmmm, słodka.

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Nowy wpis na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. Możemy informować się o nowych notkach?
    Zgadzam się z Zuziio z tym, że recenzja wygląda naprawdę czytelnie i podobnie jak ona płyty nie słuchałam.

    Pozdrawiam, NAMUZOWANI.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń