7 lipca 2014

RECENZJA: Lily Allen - Sheezus



Lily Allen zaczęła doskonale. Jej pierwsza płyta - It's Alright, Still - pokryła się poczwórną platyną w Wielkiej Brytanii, a w całej Europie zanotowała ponad 1 000 000 sprzedanych kopii. Na sukces komercyjny artystka zapracowała ciekawym połączeniem popu, ska i reggae, przyjemnym, melodyjnym wokalem, uroczym brytyjskim akcentem oraz - przede wszystkim - błyskotliwymi, inteligentnymi i niezwykle uszczypliwymi tekstami. Druga płyta Lily Allen nie robiła już tak dużego wrażenia. Więcej popu, mniej międzygatunkowych eksperymentów, kilka kiepskich, niezbyt wyrazistych kompozycji znalazło odzwierciedlenie w mniej przychylnych recenzjach krytyków. Ciągle jednak Lily Allen pozostawała artystką przez duże "A" - ciekawą hybrydą popowej formy i alternatywnej wrażliwości. Niestety jej trzeci krążek - Sheezus - to jakościowy zjazd z płyty kolejno bardzo dobrej i dobrej - do poziomu albumu nieciekawego, odrzucającego i bardzo, bardzo słabego.

Pierwsze cztery piosenki to istny koszmar. Takiego natężenia gówna mógłbym się spodziewać jedynie po takich "artystkach" jak Lady GaGa czy Britney Spears. Album otwiera piosenka, w której Lily Allen usiłuje wyśmiać twórczość współczesnych gwiazd popu. Problem tkwi jednak w tym, że zamiast parodii, ironii czy czegokolwiek, co można by uznać za błyskotliwą groteskę mamy do czynienia ze szmirą godną rzeczonych wokalistek. Bo przepraszam bardzo, ale jakim innym słowem niż szmira można podsumować tak "zacną" twórczość jak ta: We're all watching Gaga, L-O-L-O, ah-ha/(...)Give me that crown, bitch/I wanna be Sheezus albo But then again, I'm just about to get my period/Periods, we all get periods/Every month, yo, that's what the theory is/It's human nature, another cycle? Ach, śpiewanie o miesiączce, używanie przekleństw i czułe naparzanie "lol" i "ha ha". To się nazywa dojrzałość! Debilna nastolatko, czy to twoja twórczość? Nie, tak właśnie wyśpiewuje matka dwójki dzieci, wydawać by się mogło dojrzała artystka - Lily Allen.

Kolejne trzy piosenki reprezentują niestety bardzo podobny, rynsztokowy poziom. "L8 CMMR" to wyjątkowe pomieszanie z poplątaniem. Stylistyka "Pon De Floor" połączona z obleśnym autotunem i dominującą w refrenie popową beztroską daje efekt muzycznych wymiocin. Jakby komuś było mało niestrawnych wrażeń, numer 3. na płycie, a więc "Air Balloon", to z kolei piosenka pod każdym względem przesłodzona. Za atmosferę dziecinnej beztroski odpowiada tu nie tylko kiczowaty wokal Lily Allen, lecz również wyjątkowo infantylny tekst. Artystka zachęca do podniebnych spotkań na latającym balonie, gdzie, będąc tak wysoko, nie trzeba być na haju. W refrenie uszy słuchacza "cieszą" tak złożone frazy jak: /Na na na na na na... Mmmm. Gówniany kwartet otwierających album piosenek zamyka "Our Time" - utwór o imprezowych tańcach, krzykach i - po raz kolejny - byciu na haju.

Na szczęście kilka kolejnych utworów to powrót choć pierwiastka starej, dobrej Lily Allen. "Insincerely Yours" pozytywnie zaskakuje nie tylko niezwykle klimatyczną, przyjemnie funkującą aranżacją, lecz również ciekawym tekstem. Artystka w typowy dla siebie uszczypliwy sposób krytykuje współczesny showbiznes i dominujące w nim trendy. Równie dobrze prezentuje się utwór "Take My Place", który z urokliwej ballady przechodzi w niezwykle chwytliwą popową piosenkę. Refren opiera się co prawda na identycznym schemacie jak "The Fear" z It's Not Me, It's You, ale nie ma co obrażać się za te rażące zapożyczenia. Ważne, że ich efektem jest przyjemny, skoczny i bardzo melodyjny kawałek, który z powodzeniem mógłby podbić brytyjskie listy przebojów.

Kolejnym dobrym utworem na Sheezus jest "As Long As I Got You" - przyjemna hybryda country i popu. Takie międzygatunkowe spotkania miały już oczywiście miejsce na poprzednim albumie Lily Allen (mam tu na myśli singiel "Not Fair"), ale trzeba przyznać, że po raz wtóry wyraźne podobieństwa wychodzą artystce na plus. "As Long As I Got You" daje słuchaczowi duży zastrzyk pozytywnej energii, pełnej swojskości i beztroskiej lekkości. W zupełnie inne klimaty zagląda za to utwór "Close Your Eyes". Chillout, płynność, elegancja - tak w skrócie można opisać tę doskonałą, niezwykle klimatyczną kompozycję. Gdyby Lily Allen z jakiegoś powodu nazywała się Bondax, Cyril Hahn albo Tourist, ta piosenka z pewnością biłaby rekordy popularności na youtube'owym Majestic Casual albo TheSoundYouNeed.

Niestety, jeśli chodzi o pozytywne słowa na temat Sheezus, to chyba byłoby na tyle. Dalej jest już tylko, tylko gorzej... O ile utwór "URL Badman" brzmiałby całkiem znośnie, gdyby nie fatalna dubstepowa stylizacja w refrenie, o tyle "Silver Spoon" i "Life for Me" to piosenki nie do uratowania. Pierwsza z nich to pop najgorszej próby, przywołujący skojarzenia z najbardziej gównianymi filmami muzycznymi ("Step Up" i te klimaty). Z kolei "Life for Me" instrumentalnie brzmi jak piosenka Vampire Weekend - i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że po tanecznych klimatach łagodna gitarowa sielanka pasuje mniej więcej tak jak wół do karety.

Na koniec swojego wątpliwej jakości dzieła Lily Allen zostawiła prawdziwą perełkę - singiel "Hard Out Here". Słowo bitch pojawia się tutaj jakieś 65 razy! Wylewność godna gangsta rapera, prawda? Niestety pod względem muzycznym wcale nie jest lepiej. Oryginalne, przyjemnie nastrajające intro szybko zostaje zaprzepaszczone przez wieśniacki autotune, który towarzyszy końcówce zwrotki, a potem jeszcze ciągnię się przez cały refren. Jeśli ktoś ma ochotę jeszcze bardziej obrzydzić sobie doznania związane z tym utworem, polecam teledysk poniżej. Coś potwornego!

Cóż, nie da się ukryc, że Sheezus to zupełne dno. Oczywiście nawet na dnie pojawia się czasem życie (niezłe "Take My Place" czy "Close Yours Eyes") - nie zmienia to jednak faktu, że jako całość nowa płyta Lily Allen prezentuje się wyjątkowo nieprzystępnie. Ilość "gryzących się" inspiracji zdecydowanie przekroczyła tu normę. Funk, dubstep, electropop, country, indie rock oraz deep house obok siebie - to nie mogło się udać. W efekcie wyszła ogromna niespójna kupa, w której natężenie gówna przekracza moje (żeby nie powiedzieć: ludzkie) wyobrażenie. Stąd właśnie najniższa ocena, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się wystawić.

P.S. Trzymajcie się od tej płyty JAK NAJDALEJ!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz