50. Jamie xx feat. Romy – Loud Places
Muszę przyznać, że z początku nie byłem przekonany do "Loud Places". Pamiętam, że po pierwszym przesłuchaniu w mojej głowie pojawiały się spostrzeżenia typu: "kolejny utwór z tym samym, ogranym już samplem", "ech, co za nachalne przejście ze zwrotki w refren" czy "Romy za majkiem - przecież to nie jest żaden Jamie xx, tylko The xx-bis". Krótko mówiąc, daleko mi było do zachwytów... Z czasem jednak dostrzegłem, że coś musi mnie w tym kawałku istotnie kręcić, skoro zacząłem go katować codziennie po kilka razy. Wreszcie, po dwucyfowej liczbie odtworzeń z pełną odpowiedzialnością mogłem już zdiagnozować u siebie uzależnienie od każdego aspektu tej kompozycji. W "Loud Places" polubiłem nawet te elementy, do których wcześniej miałem zastrzeżenia, a najbardziej w całej piosence pokochałem... szklane melodie pojawiające się od początku drugiej zwrotki :D
49. Sia –
Elastic Heart
Na pytanie "co sprawiło, że Sia zyskała ostatnimi czasy tak ogromną popularność?" zapewne jest wiele dobrych odpowiedzi. Mnie osobiście nasuwają się dwie - po pierwsze: pomysłowe (i dość przerażające) teledyski z Maddie Ziegler w roli głównej, po drugie: szczęście do producentów, a co za tym idzie genialne produkcje. Pamiętacie "Chandelier"? Tam aranż był podniosły i w dużej mierze klasyczny - w refrenie słychać było epicką perkusję, równie monumentalne smyczki oraz budujące tło dźwięki fortepianu. W "Elastic Heart" na pierwszy plan wysuwają się już rozwiązania typowo nowoczesne - całość kompozycji opiera się na pięknie zmanipulowanych wokalnych samplach i niezwykle modnej ostatnio trapowej perkusji (nikogo chyba nie dziwi obecność Diplo w creditsach). Jakby tego było mało, w 4. minucie utworu pojawiają się jeszcze nieziemsko brzmiące ozdobniki w postaci elektronicznych piszczałek i przestrzennych chórków, które w doskonały sposób uwydatniają potęgę wokalu Sii. Co tu dużo mówić, słucha się tego wybornie i aż chciało by się więcej tak zacnych power-popowych ballad we współczesnym mainstreamie.
48. MNEK feat. Zara Larsson – Never
Forget You
Zara Larsson to dziewczyna, która może dużo namieszać w 2016 roku. Ma dosłownie wszystko, by zostać kolejną, znaną na całym świecie gwiazdą pop - może nie taką formatu Taylor Swift czy Beyonce, ale już status Tove Lo albo Charli XCX jest jak najbardziej w jej zasięgu. Przede wszystkim atutem tej 18-letniej Szwedki jest głos - głos jak dzwon, ma się rozumieć. Już sam fakt, że MNEK ze swoim cholernie wyrazistym wokalem jej tu nie przyćmił, musi o czymś świadczyć. Ba, moim zdaniem to właśnie panna Larsson gra w "Never Forget You" pierwsze skrzypce. Hipnotyzuje, powoduje ciarki na plecach, przenosi słuchacza w zupełnie inny świat - bez względu na to, czy śpiewa niskie partie, czy wysokie. Magię jej głosu doskonale uwydatnia tu zresztą klimatyczna aranżacja - ulotne dźwięki harfy, ujmujące akordy pianina i sentymentalne smyczki, które na czas refrenu oddają pole odważnemu, acz zaskakująco pasującemu do całości klubowemu dropowi. Dla kogoś może to być tylko ckliwa, nic nieznacząca pioseneczka, która bazuje na prostych schematach i fałszywych emocjach, dla mnie to kawał naprawdę dobrego nastrojowego popu, który potrafi porządnie uzależnić.
47. AlunaGeorge – Supernatural
Duet AlunaGeorge to specjaliści od dostarczania słuchaczom łakomych muzycznych kąsków w postaci doskonale skrojonych singli. Dowodem na to są nie tylko takie przeboje jak "You Know You Like It", "Attracting Flies" czy "Your Drums, Your Love", lecz także utwory pokroju "Supernatural" - zacne, acz niestety zupełnie niedoceniane. Wiadomo, to nie jest kawałek, który siada po pierwszym przesłuchaniu i pretenduje do roli ognistego bangera, ale - pozostając przy odniesieniach do łakomych kąsków - jakby się wgryźć, to naprawdę wchodzi! Mamy tu w końcu fajny, łatwo przyswajalny bas, który w genialny sposób co jakiś czas zmienia swoją tonację, mamy słodziutki i niezwykle zmysłowy wokal Aluny, mamy wreszcie ubogacające całość ozdobniki w postaci cowbelli i subtelnie przemykających w tle wiatrów czy syren. Tym, którym nie chce się szukać tego typu smaczków na własną rękę, polecam od razu skupić się na fragmencie od 1:30. Kozacko to brzmi, prawda?
46. TEDE – Wunder-baum
Nie jestem fanem polskiego rapu, ale to, co zrobił Tede w "Wunder-baum" zasługuje na wielki szacunek. Bez hasztagów, bez bengierowych ambicji i bez efekciarskich nawijek o dupie Maryni, krótko mówiąc, pozamiatał. Wystarczy posłuchać tego tekstu wypełnionego po brzegi soczystymi rymami, błyskotliwie wplecionymi anglicyzmami (które gdzie indziej pewnie by raziły) oraz genialnie wymieszanymi ze sobą odniesieniami do popkultury i do życia samego podmiotu lirycznego. No ale błyskotliwy flow Tedego to nie wszystko - w "Wunder-baum" mamy też wywaloną w kosmos, niesamowicie klimatyczną aranżację. Sir Michu posklejał te wszystkie instrumentalne partie w chilloutową całość najwyższej próby. A to, co się dzieje od 2:16 - to całe trapowe przełamanie - to już wyższy poziom nieziemskiej abstrakcji. Krótko mówiąc, chapeaux bas!
45. Ella Eyre - Together
Gdyby tak brzmiała większość kawałków z debiutanckiej płyty Elli Eyre, bez wątpienia ten album byłby istną petardą. Niestety poza świetnymi skądinąd singlami na Feline nie dzieje się absolutnie nic ciekawego. Za to o "Together" nie można powiedzieć złego słowa - ta piosenka wręcz ocieka popową beztroską i pozytywną energią! Nie wiem, czy bardziej kocham tu epicki pre-chorus okraszony perkusyjno-smyczkowym build-upem czy ten eksplodujący drum'n'bassowym beatem refren. Jedno jest pewne: nie da się słuchać rzeczonej piosenki bez mimowolnego tupania nóżką i szerokiego uśmiechu na twarzy. Głos Elli pasuje jak ulał do takiej energetycznej stylistyki i - co ważne - brzmi równie dobrze w nagraniach, jak i na żywo.
44. Jess Glynne – Don’t Be So Hard For Yourself
43. Jack Ü feat. AlunaGeorge – To Ü
Na tle innych kawałków z debiutanckiej płyty projektu Jack Ü, na tle wszystkich tych wszystkich chaotycznych i zupełnie asłuchalnych wynurzeń panów Diplo i Skrillexa, nagrane z Aluną "To Ü" jawi się jako bardzo konserwatywny i - co ważne - niezwykle przyjemny dla ucha utwór. Oczywiście przy drugim wejściu refrenu Skrill najwyraźniej nie mógł już wytrzymać i po prostu musiał uraczyć nas solidną porcją nieznośnej quasi-dubstepowej papki, ale poza tym naprawdę nie ma się tu do czego przyczepić. Dyskretnie pierdzący, odpowiednio zbilansowany bas w refrenie robi o dziwo fantastyczną robotę. Równie dobrze prezentują się też zamglone trąbki, na których opiera się większość kompozycji. O wokalu Aluny nie będę się wypowiadał, bo to oczywista oczywistość... Powiedzieć, że ta dziewczyna daje radę, to jak stwierdzić, że woda jest mokra. Krótko mówiąc, feat. pierwsza klasa!
42. Waxahatchee – Air
Paradoksalnie najtrudniej pisze się o tych piosenkach, do których ma się jakiś szczególny stosunek. Łatwo przecież w paru zdaniach ująć swoje refleksje na temat jakiegoś zwyczajnego kawałka - tu napisz o kompozycji, tam o poszczególnych partiach instrumentalnych, gdzie indziej o wokalu, tekście - i tyle... Prawdziwe schody zaczynają się wtedy, gdy odchodzimy od stwierdzeń czysto muzycznych i przechodzimy do opisu stanów emocjonalnych, abstrakcyjnych skojarzeń i ogólnej metafizyki, która towarzyszy nam słuchaniu danego dzieła muzycznego. Piszę o tym dlatego, że przy okazji omawiania "Air" - piosenki niezwykle bliskiej mojemu sercu - natrafiłem na swego rodzaju writer's block. Wszystkie zdania, które tworzyłem w związku z tą kompozycją, niosły za sobą jakiś nieznośny pretensjonalny i patetyczny wydźwięk. A przecież to dopiero 42. miejsce, na rozwlekłe zachwyty przyjdzie jeszcze czas... Tak czy inaczej, "Air" to dla mnie naprawdę wyjątkowy utwór. Ilekroć go słucham, przypominam sobie błogie wieczory spędzone przy Cerulean Salt - niezmiennie najlepszej i najpiękniejszej płycie Waxahatchee.
41. Foals – Mountain At My Gates
Foals to jeden z tych nielicznych indie rockowych zespołów, które wciąż warto mieć na oku. Bo choć świetnych albumów (takich jak np. Total Life Forever) już nie nagrywają, to ciągle zdarza im się wypuścić naprawdę zacne single. Najlepszym dowodem na słuszność tej tezy jest "Mountain At My Gates" - utwór, który satysfakcjonuje pod każdym możliwym względem. Są tu melodyjne, dobrze nastrajające gitarki, są pomysłowe przejścia, jest fajnie napędzająca całość perkusja i przede wszystkim jest też genialny punkt kulminacyjny, przenoszący całą kompozycję na zupełnie inne tory. To właśnie on sprawia, że "Mountain At My Gates" sprawdza się w roli koncertowego wymiatacza nie gorzej niż "Inhaler" czy "Two Steps, Twice" i - szczerze mówiąc - bije na głowę efekciarskie i nachalnie narzucające się swoją "epickością" "What Went Down".
40. Taylor Swift feat. Kendrick Lamar –
Bad Blood
Niewiele było w 2015 roku popowych kawałków, którymi jarałbym się tak bardzo jak "Bad Blood". Wszystko dzięki niespodziewanej obecności w tym nagraniu mojego i - jak się okazuje - również panny Taylor ulubieńca: Kendricka Lamara. Jego luźna i bardzo przystępna nawijka, w której co bardziej wytrawne ucho znajdzie sprytne nawiązanie do "Backstreet Freestyle", przeniosła całość utworu na zupełnie inny poziom; z przyjemnej popowej piosenki (w wersji albumowej z 1989) uczyniła mroczny, fajnie trapujący bengier. Oczywiście kwestie aranżacyjne to już nie zasługa Kendricka czy tym bardziej Taylor - za produkcją tej odświeżonej wersji "Bad Blood" stanął sam Max Martin i to on dodał od siebie i posępny, pięknie ciągnący się bas, i trapowe 808-stopy. Tak oto każdy wykonał swoją robotę celująco i z tej wielobiegunowej współpracy powstał kawał naprawdę dobrego i - co ważne - oryginalnie brzmiące popu.
39. Santigold feat. B.C. – Can’t Get Enough Of Myself
Przez jakieś 3 lata Santigold praktycznie nie dawała znaków życia - nie wydawała nowych singli, nie grała koncertów, nie zapowiadała kolejnej płyty - krótko mówiąc, słuch po niej zaginął. Jedyne, co mi wówczas pozostało, to katować jej najlepsze piosenki: "Disparate Youth", "L.E.S. Artistes" i "Say Aha", a jednocześnie łudzić się, że Santi mimo wszystko nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Na szczęście rok 2015 przyniósł zapowiedź nowego albumu artystki, na co namacalnym dowodem miał być singiel "Can't Get Enough Of Myself". I tak jak Santigold śpiewa w nim o tym, że nie może się sobą nacieszyć, tak i ja nie potrafię nasycić się świeżością tego kawałka, jego beztroskim lenistwem i pozytywną energią bijącą tu z każdego dźwięku - ciągle chcę więcej i więcej! Co tu dużo mówić, Santi perfekcyjnie odnalazła się w tej słodkiej, kolorowej stylistyce i chyba raz na zawsze zamknęła usta krytykom co i rusz przypinającym jej łatkę drugiej M.I.A.
38. Lower Dens – To Die in L.A.
Coś naprawdę wielkiego i ponadczasowego tkwi w tej z pozoru prostej i niezobowiązującej piosence. Może to zasługa rozmarzonego i nieoczywistego w wyrazie wokalu? Może nastrojowego instrumentarium: melodyjnych punktowych syntezatorów, rozedrganych płynnych gitar i majestatycznych smyczków? Nie potrafię udzielić na te pytania jednoznacznej odpowiedzi. Jedno jest pewne: "To Die in L.A." hipnotyzuje swoim brzmieniem, roztaczając wokół słuchacza niepowtarzalną aurę, którą trudno z czymkolwiek porównać. Właściwie jest to muzyka na każdy nastrój: nieco posępna, sentymentalna, a przy tym odprężająca i niosąca nadzieję; smutna i jednocześnie wesoła. Istny kot Schrödingera...
37. Disclosure – Jaded
Panie i Panowie, tak brzmi najlepsza piosenka z ostatniego albumu Disclosure! I nie śpiewa jej ani Lorde, ani Sam Smith, ani inna światowej sławy gwiazda popu, lecz młodszy z braci Lawrence - Howard, który od strony wokalnej dał się już poznać m.in. w kawałku "F For You". Wówczas poradził sobie całkiem przyzwoicie, ale przyznajmy: nie miał zbyt trudnego zadania. Teraz jednak jego partia była znacznie bardziej wymagająca - całościowo patrząc, ciągnęła się przez parę dobrych oktaw - a o dziwo efekt końcowy był o niebo lepszy! Ożywczy, uroczo falsetujący wokal dobrze zrobił tej kompozycji - wydobył z niej jeszcze więcej energii i kolorytu. Nie wiem, jak głos Howarda sprawdziłby się w zgoła innej stylistyce, ale trzeba przyznać, że do tego typu house'owych aranżacji, w których aż roi się od blipów, cowbelli i hi-hatów, pasuje jak ulał. Nad samymi walorami kompozycyjno-produkcyjnymi "Jaded" nie będę się rozwodzić, bo panowie z Disclosure każdym swoim nagraniem udowadniają, że są mistrzami w swoim fachu i doskonale wiedzą, jak tworzyć bardzo gustowne, klubowe numery.
36.Pia Mia feat. Chris Brown, Tyga – Do It Again
Rok 2015 bez wątpienia należał do tanecznego r&b. Nagrania takich artystów jak Omarion, Jeremih, Chris Brown czy Natalie La Rose biły w Internecie rekordy popularności, niekiedy osiągając nawet kilkaset milionów wyświetleń na YouTubie. W tym modnym ostatnio nurcie zaistniała również kumpela wielkoustej Kylie Jenner - Pia Mia, dla której prawdziwym przełomem w karierze był właśnie singiel"Do It Again". Niby spoko, że Pii towarzyszą tu koneserzy kobiecego piękna pokroju Tygi czy Chrisa Browna, ale jakoś nietrudno mi sobie wyobrazić ten kawałek bez nich. Tym, co robi tej piosence najlepiej, jest bowiem sam słodziutki, piszczący wokal piosenkarki. Może i na początku brzmi on trochę niemrawo, ale z czasem pięknie się rozkręca i pokazuje swoje hybrydowe pazurki. Oprócz głosu panny Pii, do którego - przyznaję - mam ogromną słabość, na słowa pochwały w "Do It Again" zasługuje również całe tło muzyczne - począwszy od eksplodujących w refrenie syntezatorów, aż po wyrazistą, mocno podbitą perkusję. Są więc obiektywne przesłanki ku temu, by usprawiedliwić tak wysoką pozycję rzeczonego kawałka w tym notowaniu. Przynajmniej mam taką nadzieję...
35. Crystal Castles - Frail
Pierwszy singiel Crystal Castles nagrany po burzliwym
odejściu wokalistki Alice Glass nie jest żadną rewolucją, ani nawet ewolucją w
brzmieniu zespołu - brzmi bowiem tak, jakby był żywcem wyjęty z ostatniej płyty
zespołu. Ale od razu mówię: mi to tam zupełnie nie przeszkadza. Wszystko
bowiem, co czyniło album III tak
bliskim mojemu sercu, doskonale daje też o sobie znać w tym krótkim, acz
niezwykle treściwym kawałku. Zapierająca dech w piersiach epickość wylewa się
tu z każdego dźwięku – bez względu na to, czy akurat na pierwszy plan wysuwa
się mroczny zamglony bas, czy wysokie, pięknie porozrywane syntezatory. Również
wokal we „Frail”, należący do nowej wokalistki – Edith Frances – potrafi
dostarczyć potężnych emocji. Swoją przetworzoną, zdehumanizowaną formą tylko
potęguje w słuchaczu poczucie niepewności i wyobcowania. Wychodzi więc na to, że w osobliwych progach Kryształowych Zamków wszystko po staremu…
czyli bardzo, bardzo dobrze!
34. Grimes - REALiTi
Na początek drobne wyjaśnienie: pisząc tu o singlu
„REALiTi”, ciągle będę miał na myśli jego pierwotną wersję, czyli tę, którą
można usłyszeć w załączonym powyżej teledysku – nie zaś nową, „ulepszoną” odsłonę
tego kawałka, znajdującą się na Art
Angels. Wszystko jasne? No to czym prędzej przejdźmy do omawiania samej piosenki… Muszę przyznać, że Grimes chyba nigdy nie brzmiała tak intrygująco i dojrzale jak właśnie w „REALiTi”. Jej charakterystyczny bajkowy wokal, łącząc się z najróżniejszymi odcieniami melancholijnych syntezatorów, tworzy tu znacznie pełniejszy, szerszy i bogatszy w misternie przemyślane szczegóły obraz, niż w takim choćby „Oblivion” czy „Genesis”. Co ważne, przy całej tej złożoności aranżacji, rzeczony kawałek ani przez chwilę nie traci nic ze swojego popowego potencjału. Słucha się tego bardzo przyjemnie i naprawdę trudno odmówić sobie przyjmowania „REALiTi” w coraz to większych i większych dawkach.
33. Justin Bieber – Sorry
Dla
większości krytyków muzycznych o przemianie Justina z plastikowego idola
nastolatek w gustowną gwiazdę pop najlepiej świadczy albo singiel „What Do You Mean”, albo nagrane z duetem Jack Ü „Where Are Ü Now”. Ja jednak znacznie wyżej
od tych kawałków cenię sobie „Sorry” – pierwszą piosenkę „nowego” Biebera, która
spodobała mi się od początku do końca i która tak diametralnie zmieniła mój
sposób patrzenia na poczynania tego kolesia. Co z walorów rzeczonego numeru
jest zasługą samego Justina – oczywiście trudno ocenić. Trzeba jednak przyznać,
że wszystko – począwszy od świetnie skrojonej produkcji, w której wpływy
tropical house’u, EDM-u i trapu łączą się w jedną spójną całość, przez sam
rozrzewniony wokal Kanadyjczyka, aż po szczery i, o dziwo, wzbudzający jakieś emocje
tekst – zagrało tu wprost fantastycznie! I choć długo się przed tym
wzbraniałem, notkę o „Sorry” muszę zakończyć następującymi podniosłymi słowami:
niewiele było w pop-grze 2015 roku tak doskonałych pod każdym względem
kawałków jak ten. Bardzo
niewiele…
32. Sheer Mag – Fan The Flames
Rocka w tym notowaniu mamy jak na lekarstwo, ale jak już się pojawia, to z przytupem! Ktoś nie wierzy? Po przesłuchaniu "Fan The Flames" wszelkie wątpliwości zostaną rozwiane. Ten kawałek to istna petarda ociekająca pozytywną energią i ognistymi riffami. Gitary brzmią tu tak, jakby każdy ich dźwięk niósł ze sobą falę uderzeniową zdolną wywołać pogo nawet na koncercie w Studiu im. Agnieszki Osieckiej. Ich brzmienie jest po prostu przekozackie, najzajebistsze na świecie, wywalone w kosmos. Wokal pani przy kości to petarda jeszcze potężniejszego kalibru (siłą rzeczy, hehe) - założę się, że podczas nagrań "Fan The Flames" wskaźnik głośności wielokrotnie rozpalał się do czerwoności, przekraczając bezpieczną granicę decybeli. Zresztą, kto by się nie rozpalił do czerwoności, słysząc taką moc, taką energię, taki pazur - przy tej piosence opalanie skóry gorącym potem na koncercie brzmi jak jedno z tych najskrytszych marzeń, o których myślimy dzień i noc. Coś fenomenalnego!
31. Le Youth – R E A L
Elektroniczna, taneczna magia – tak w skrócie i w mało
zgrabnych słowach można opisać „R E A L”. Dlaczego elektroniczna? Bo wszystko
opiera się tu na analogowych, doskonale wyprodukowanych brzmieniach; nawet
wokal, z racji przeprowadzonych na nim manipulacji, trudno uznać za element w
większym stopniu ludzki czy naturalny w tej piosence. „Elektroniczna, taneczna
magia”... Dlaczego zatem taneczna? Bo większej części kompozycji towarzyszy
wyraziste house’owe pianinko, przyjemnie pulsujący bas i prosta, ale jakże
wybornie spełniająca swoją rolę perkusja. „Elektroniczna, taneczna magia”…
Dlaczego wreszcie magia? Bo fragment, w którym odzywają się ożywcze, melodyjne
syntezatory oraz niezwykle odprężający damski głos, przywołuje najlepsze
skojarzenia z jednym z moich ulubionych „rozmarzonych” utworów ostatnich lat - „Paradise”
od Wild Nothing. Zresztą sami posłuchajcie, jak pięknie rozwijają się potem te
kolorowe syntezatorki – jak pod koniec utworu rozbrzmiewają tysiącem barw i
emocji; jak sprawiają, że słuchanie „R E A L” staje się czymś jeszcze przyjemniejszym
i jeszcze bardziej uzależniającym. Zresztą o tym wszystkim trzeba się przekonać się na własnej skórze!
30. Rudimental feat. Anne-Marie & Will Heard – Rumour Mill
Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten kawałek, nie mogłem uwierzyć, że to Rudimental. Dotychczas muzyka tego zespołu kojarzyła mi się z drum’n’bassowymi bengierami pokroju „Waiting All Night” czy „Feel The Love” – fajnymi, ale jednak dość wtórnymi kompozycjami opierającymi się na tym samym schemacie. „Rumour Mill” pokazało jednak, że panowie z Rudimental potrafią zaskakiwać – i to jeszcze z jakim skutkiem! Trzeba przyznać, że deep house’owe’a aranżacja wyszła im tutaj wprost wyśmienicie – szczególnie wysmakowany fragment w drugiej części piosenki, gdy nic z tego, ni z owego pojawiają się obniżone o solidną porcję tonów wokalne sample oraz niesamowicie odprężające trąbki. Podobne smaczki przewijają się zresztą przez całość trwania utworu, ale nie ma co poświęcać im więcej uwagi, skoro jeszcze ani słowem nie zająknąłem się o dwóch wspaniałych głosach, bez których „Rumour Mill” nie byłoby tak wybornym kawałkiem. Mam tu oczywiście na myśli aksamitne, nieziemsko brzmiące wokale Anne-Marie i Willa Hearda. Aż ciepło się robi na serduchu, gdy słucha się tej dwójki, prawda? Ba, w melodii ich głosów można się bez reszty zanurzyć i zupełnie odpłynąć, czyż nie? A można jak najbardziej, jeszcze jak.
29. Beach House – Space Song
Dla jednych Beach House to smęty i ucieleśnienie indie nudy, dla mnie to wspomnienia, emocje, marzenia i inne wzniosłe metafizyczne słowa, które kogoś, kto nie czuje tego typu muzyki, zapewne rozśmieszą albo zirytują. A że „Space Song” to bardzo ważna dla mnie piosenka, siłą rzeczy – drogi czytelniku - należy przygotować się teraz na potężne nagromadzenie patosu i słownictwa nacechowanego emocjami. Hm, od czego by tu zacząć? Może chronologicznie – od samego początku… No więc już pierwsze sekundy utworu wprowadzają mnie w tak błogi stan, że mimowolnie rozluźniają mi się wszystkie mięśnie, opadają powieki i pogrążam się w lekkim półśnie. Majestatyczny głos Victorii Legrande tylko potęguje owe zmiany w moim organizmie, sprawiając, że czuję się jeszcze lżejszy, jeszcze bardziej odprężony i jeszcze bardziej rozczulony. Gdy w kompozycji pojawiają się ponadto płynne, skaczące po wysokich dźwiękach syntezatory, jestem już w pełni spełniony – można powiedzieć, że łączę się z dream popowym absolutem i moje myśli podporządkowują się wyłącznie płynącej do uszu muzyce. Pewnie jak zwykle przesadzam, pewnie trochę wyolbrzymiam te wszystkie „mityczne” przeżycia towarzyszące słuchaniu „Space Song”, ale cóż, inaczej o tego typu pięknej i wzruszającej harmonii dźwięków niestety nie potrafię pisać.
28. Snakehips feat. Kaleem Taylor – Forever (Pt. II)
Z okowów wytworzonej moim piórem pretensjonalności błyskawicznie przenieśmy się do krainy muzyki oczywistej – tanecznego popu w najczystszej postaci, który - zamiast silić się na monumentalizm i wzniosłe emocje – ma przede wszystkim wywołać na naszej twarzy szeroki uśmiech i sprawić, że momentalnie ruszymy do pląsów. „Forever (Pt. II)” spełnia oba te warunki w 100%, w pakiecie dostarczając nam jeszcze potężnej dawki świetnie wyprodukowanych, wypełnionych po brzegi pozytywną energią i błyskawicznie wpadających w ucho dźwięków. Co tu dużo mówić, panowie ze Snakehips przebili tym kawałkiem samych siebie i udowodnili, że w gronie producentów specjalizujących się w gładkiej, tanecznej stylistyce à la Majestic Casual nie mają sobie równych. Z każdym kolejnym kawałkiem ten duet pokazywał zresztą, że stać go na jeszcze więcej – pamiętam, wszystko zaczęło się od genialnego „Days With You”, potem pojawił się znakomity albumik Forever (Pt. II) EP, a w raz z nim ta oto perełka – tak rytmiczna, tak melodyjna i tak wyrazista, że nie sposób się od niej oderwać. Krótko mówiąc: u-bós-twiam!
27. Mikael Seifu – The Lost Drum Beat
Z bólem serca muszę przyznać, że ambitna elektronika
praktycznie w ogóle nie była reprezentowana w tym zestawieniu. Wynika to w
dużej mierze ze specyfiki tego typu rankingów - zorientowanych przede wszystkim na chwytliwe piosenki z kimś "za majkiem", a nie na skomplikowane ambientowe kompozycje, w których emocje przekazywane są wyłącznie poprzez trudne w odbiorze brzmienia. Na szczęście Mikaelowi Seifu udało się przebić ten swoisty szklany sufit i jego debiutanckie "The Lost Drum Beat" zostało należycie docenione... przynajmniej w moich skromnych kakofonicznych progach. Przechodząc już do omawiania samego kawałka, chyba na największe uznanie zasługuje tu mnogość przystępnie zaserwowanych nieregularnych rytmów oraz sposób, w jaki łączą się one z na pozór równie "nieskoordynowanymi" dźwiękami płynnej gitary, lepkimi syntezatorami oraz niepokojąco brzmiącymi padami. Jakby tego było mało, do tej genialnie sporządzonej ambientowej mieszaniny w jednym momencie dochodzą jeszcze poszatkowane wokalne sample, które tylko potęgują klimat niepewności, grozy i mroku. Nie wiem, jak Wy, ale ja, słuchając tego cuda, zawsze mam ciarki na plecach...
26. Santigold – Radio
W "Radio" możemy usłyszeć Santigold w mojej absolutnie ulubionej odsłonie - pełnej krzyku, bezkompromisowości i niekontrolowanego szaleństwa. Jej głos eksploduje do naszych uszu z mocą bomby atomowej - tyle że zamiast nieść śmierć i pożogę, dostarcza nam potężnych ładunków pozytywnej energii. Poza tym mamy tu niesamowicie energetyczną produkcję - wyraziste, mroczne elektrotrąbki ze zwrotek, uwielbiany przeze mnie zamglony bas z pre-chorusów i samego refrenu oraz cholernie dosadną trapową perkusję. O dziwo to właśnie ona odpowiada za najlepszy fragment całego utworu. Słyszycie to snare'owe plasknięcie w 2:42? Toż to istny majstersztyk! Dzięki niemu ostatnie wejście refrenu brzmi jeszcze lepiej niż poprzednie, a słowa "I'ma run up on the radio/ Ambush the scene, oh, and you 'bout to know" niosą ze sobą zupełnie nową moc. Miałem chwalić Santigold, a skończyło się na tym, że większość tekstu poświęciłem samej aranżacji... No ale czym byłyby te wszystkie elektroniczne zabiegi, gdyby nie fenomenalny wokal Santi - jej energia, zaangażowanie i wyjątkowa barwa?
25. Tinashe feat. Chris Brown - Player
T jak taneczna. I jak intrygująca. N jak niebezpieczna. A jak atrakcyjna. S jak seksowna. H jak harcująca. E jak emocjonująca. Taka właśnie jest Tinashe i jej boskie "Player". Oczywiście w całym kawałku nie mogło zabraknąć Chrisa Browna, który w 2015 roku wpieprzył się chyba do każdego przeboju r&b... Ogólnie nie przepadam za typem, ale przez nieco ponad 30 sekund nie zdążył tu niczego spartaczyć, a przy ostatnim wejściu refrenu Tinashe i tak go zjadła. Zresztą, kogo by ta dziewczyna nie zjadła - czy to w piosence, czy w teledysku - skoro ma tak niesamowicie zmysłowy głos, wygląda jak milion dolarów, a do tego potrafi się ruszać niczym primabalerina. Bóg nie szczędził jej talentów i całe szczęście zesłał na drogę Amerykanki równie zdolnych producentów, którzy "cielesny" wokal panny Tinashe zestawili z prostym, ale niesamowicie bogatym w trapowe smaczki aranżem. Dzięki temu kompozycja zyskała nowoczesny taneczny charakter, miejscami ujawniając wręcz zadatki na potężny dyskotekowy banger.
24. DJ Snake feat. Bipolar Sunshine – Middle
I to jest właśnie piękno muzyki elektronicznej: nie rozumiem ani słowa z refrenu opierającego się na przetworzonych do granic możliwości wokalnych samplach (znak rozpoznawczy DJ-a Snake'a), a i tak czuję masę emocji, tańczę jak szalony i mam szerokiego banana na twarzy! Wiem, zacząłem trochę od dupy strony, bo przecież przed refrenem jest jeszcze zwrotka, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać przed ogłoszeniem tej wesołej nowiny już w pierwszym zdaniu... No dobrze, może skupmy się jednak na samej zwrotce, która raczy nas przyjemnymi metalicznymi dźwiękami i równie odprężającym, wychillowanym wokalem. Poza tym na uwagę zasługują tu też zwiastujące nadejście refrenu, cholernie wyraziste stopy oraz trapowe hi-haty i inne ozdobniki, które tak umiłował sobie nasz poczciwy DJ Wąż. Może i "Middle" to nie jest jakaś bardzo skomplikowana muzyka, która wymaga od słuchacza nie lada erudycji, ale co tam, i tak ten popowo-EDM-owy kawałek robi na mnie kolosalne wrażenie!
23. Zara Larsson – Lush Life
50 milionów wyświetleń na YouTubie, 170 milionów odtworzeń na Spotify, status platynowej płyty w 4 krajach świata (w tym w Australii!) oraz... 3. miejsce w moim subiektywnym rankingu najlepszych popowych utworów 2015 roku - tym wszystkim może poszczycić się singiel młodziutkiej Zary Larsson - "Lush Life". Skąd te zawrotne liczby i potężne zaszczyty? Odpowiedź wydaje się prosta jak budowa cepa: kawałek Szwedki jest po prostu przekozacką piosenką, która już po pierwszym przesłuchaniu wdziera się do umysłu słuchacza z mocą młota pneumatycznego. Melodia pięknie wyśpiewana tu przez pannę Larsson to - najprościej rzecz ujmując - maksimum chwytliwości przy minimum skomplikowania. I bardzo dobrze! Bez zbędnych ozdobników, bez efekciarskich zabiegów, dostajemy na tacy wszystko to, o co przecież chodzi w popie, czyli radość, lekkość i dziecięcą wręcz beztroskę. Nie byłbym sobą, gdybym przy okazji omawiania tego singla nie podzielił się z Wami pewną bardzo absurdalną refleksją... A brzmi ona tak: uwielbiam brzmienie głosek nosowych w wokalu Zary! Posłuchajcie tych soczystych "m" i "n" - właśnie wtedy Szwedka najbardziej przypomina mi Rihannę i najdobitniej pokazuje, jak bardzo mizernie wypadłaby przy niej Barbadoska. Poza tym genialnie brzmi jeszcze fraza z początku refrenu: "I live my day..." oraz wszelkie rymujące się ze sobą słowa kończące się na głoskę "sz" - a mamy ich tutaj pod dostatkiem: crush, rush i blush. W ogóle rymy w tym kawałku to niesamowicie zarąbista rzecz - jedna z wielu, o których mógłbym pisać i pisać.
22. Miguel – Coffee
21. Tame Impala – The Less I Know The
Better
Top 7 absolutnie najlepszych rzeczy w "The Less I Know The Better":
7. Cholernie wyrazista perkusja, która przenosi nas w świat genialnie opracowanych, tanecznych rytmów
6. Słodziutko brzmiące syntezatory występujące w towarzystwie niesamowicie melodyjnych gitar, przemykających w tle zwrotki (od 1:27)
5. Ślicznie falsetujący wokal Kevina Parkera, który - za sprawą nałożonych nań efektów - sprawia, że czujemy się jeszcze bardziej odurzeni płynącą do naszych uszu muzyką
4. Wyjątkowy, sielankowo-psychodeliczny klimat, będący swoistym znakiem rozpoznawczym muzyki panów z Tame Impala - absolutnie nie do podrobienia!
3. Wywalony w kosmos basowy groove; tak świeży, tak smakowity, że aż chciałoby się go schrupać
2. Genialny songwriting, co mam nadzieję rozumie się samo przez się
1. Zajebisty teledysk. Tak, wiem, że to notowanie najlepszych singli, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać przed ujawnieniem mojej miłości do tego klipu. Pomijając kreatywny, wypełniony po brzegi erotycznymi odniesieniami koncept, mamy tu przede wszystkim piękne, wirtuozerskie wręcz zdjęcia. Wystarczy spojrzeć na te kolorowe cheerleaderki z szarfami; jakże majestatycznie komponują się one z ożywczą i niesamowicie zmysłową stylistyką omawianego kawałka.
Krótko mówiąc: cudo! cudo! cudo! I to pod każdym możliwym względem.
Ale nam dozujesz te przyjemnosci... Kiedy finałowa 20?
OdpowiedzUsuńNie wszystkie z tych numerów przypadły mi do gustu.
OdpowiedzUsuń