3 kwietnia 2016

20 najlepszych singli 2015 roku




20. Blonde feat. Alex Newell - All Cried Out



Mam pewne wspomnienie związane z tą piosenką... Jest noc z 21 na 22 sierpnia 2015 roku. Po koncercie Kendricka Lamara na Live Festivalu udaję się wraz z dwiema koleżankami na krakowski rynek. Tam wbijamy do pewnej pijalni wysokoprocentowych alkoholi i zamawiamy pewien wysokoprocentowy alkohol. Siadamy przy stoliku, spożywamy co nasze, a w tle leci sobie muzyka z Vivy albo 4FunTV. Na początku nie zwracamy większej uwagi na dźwięki płynące z telewizora. Gdy jednak wybrzmiewa "All Cried Out", rozkręcamy imprezę w całym lokalu. Nie pamiętam, czy z początku śpiewają ze mną obie koleżanki, czy tylko jedna, ale wrzeszczymy tak głośno i gustownie, że obsługa ma z nas niezły ubaw. Jakieś kelnerki się dołączają - podgłaśniają i zaczynają podśpiewywać z nami. Gdy w piosence odzywa się pre-chorus i na całą knajpę eksplodują wyraziste akordy house'owego pianinka, zabawa wchodzi na jeszcze wyższy poziom. Zaczynam wygrywać na stoliku niczym na keyboardzie. Moje partnerki porywają się w wir tańca, o dziwo ciągle jeszcze siedząc na kanapie. Krótko mówiąc, wszyscy tracimy nad sobą kontrolę - na wpół w związku z upojeniem wiadomego pochodzenia, na wpół z powodu niesamowicie energetycznych, imprezowych dźwięków, jakie dochodzą do naszych uszu. A noc przecież ciągle jest jeszcze młoda!


19. Unknown Mortal Orchestra - Can't Keep Checking My Phone



"Can't Keep Checking My Phone" to może nie jest jakiś świetny kawałek pod względem wokalnym - osobiście raczej nie szaleję za osobliwym zaśpiewem wokalisty UMO, przywołującym marne skojarzenia z głosem kolesia z Wild Beasts. Za to pod względem czysto muzycznym, instrumentalnym rzeczony kawałek zasługuje na GIGANTYCZNE słowa uznania. Plemiennie grzechocząca perkusja robi tu fantastyczną robotę w napędzaniu wyrazistego basu i quasi-klawesynowej gitary. Równie świetnie sprawdzają się wybrzmiewające w refrenie płynne syntezatory, które nadają całości kompozycji jeszcze bardziej psychodeliczny charakter. Co by jednak nie mówić o bogatym, barokowym instrumentarium, i tak największym atutem tego kawałka pozostaje jego zupełnie unikalny klimat. Taneczna beztroska łączy się tu z lenistwem, radością, a zarazem tęsknotą, tworząc mieszankę przyjemnie niejednoznaczną. Słychać inspiracje wspomnianą już psychodelią, popem, a nawet disco. Dzięki temu "Can't Keep..." cholernie trudno zaszufladkować, a jeszcze trudniej pozostać wobec tego kawałka obojętnym. Ja wprost ubóstwiam!


18. NERO - Two Minds



"Ten bas niejednym głośnikiem trzasł" - tak w skrócie można opisać wrażenia z "Two Minds". Powiem szczerze: w życiu nie słyszałem lepszego future house'owego - excuse my French - pierdolnięcia. To, co się tutaj odwala w refrenie, przechodzi ludzkie pojęcie. Toż to ogień w najbardziej drapieżnej postaci. Żywioł nie do poskromienia. Moc najpotężniejszego huraganu. Eksplozja epickości. Coś niesamowicie wywalonego w kosmos. Podobnych przepełnionych zachwytem równoważników zdań mógłbym stworzyć jeszcze całe mnóstwo. Tylko po co? Lepiej spożytkować cenną internetową przestrzeń na omówienie innych zajebistych elementów rzeczonego kawałka. Weźmy takie np. bajeczne syntezatorki z samego początku piosenki. Ich nieziemskie brzmienie w połączeniu z uroczo zdyszanym wokalem panny Alany Watson zwiastuje nam nadejście czegoś jeszcze większego, potężniejszego, jeszcze bardziej monumentalnego. Pre-chorus w postaci house'owych akordów pianina fajnie to wszystko przełamuje, na moment odwraca naszą uwagę w nieco inną stronę po to, by za chwilę znowu przywrócić kompozycję na przestrzenne tory w postaci nienachalnych, perkusyjnych build-upów. O basie z refrenu napisałem już chyba wszystko... To jest po prostu petarda! Zwrotki też petarda! Wszystko petardą jest i zaprawdę powiadam Wam, petardą pozostanie! Amen.


17. unitr∆_∆udio x Krzysztof Krawczyk - Chciałem być



Co robi moje alter ego, słuchając tego numeru? To, co Krzysiek na okładce. Wciska się w najlepszy garniak. Zakłada swaggerskie okulary. Narzuca na głowę czarny kapelusz. Wokół szyi zawiązuje sobie gustowną chustę à la Marek Jakubiak. Jara cygaro w wyraźnie kontemplacyjnej pozie. A poza tym przemierza cały świat od Las Vegas po Krym. Zgrywa tysiąc talii kart. Kasuje kilka bryk. I przede wszystkim nie żałuje dziiiiiiś. To jest właśnie życie na krawędzi - życie, jakie tchnął w Krzysztofa Krawczyka koleś, o którym do dziś wiemy tylko tyle, że ukrywa się pod pseudonimem unitr∆_∆udio. Jego cloud rapowa wersja "Chciałem Być" momentalnie stała się nie tylko internetowym viralem, ale też instant klasykiem. Ogromna w tym zasługa niesamowicie kreatywnego i nowatorskiego pomysłu, by z wąsatego idola naszych babć i dziadków zrobić nowego Yung Leana, a także samej realizacji owego konceptu. Ta produkcja naprawdę niczym nie odbiega od beatów skrojonych dla wszelkiej maści A$APów - jest tu równie narkotycznie, odprężająco i błogo, co w ukochanym przeze mnie "Peso" od pana Rocky'ego. A to już pochwała zarezerwowana wyłącznie dla najbardziej wywalonych w kosmos trillwave'owych kawałków. Krótko mówiąc, 10/10!


16. The Weeknd - The Hills



A oto lista rzeczy, za które kocham "The Hills":

- porozrywane, chaotyczne i cholernie niepokojące intro
- pogrążone w mroku, oślizłe syntezatory w zwrotce
- ulotne, wypełnione złowrogą słodyczą smyczki
- proste, ale jakże umiejętnie skrojone trapowe hi-haty
- przenikliwe, opętańcze wręcz wrzaski narastające tuż przed każdym wejściem refrenu
- PRZEKOZACKI, TRZĘSĄCY WNĘTRZNOŚCIAMI BAS W REFRENIE - COŚ NIEMOŻLIWEGO!
- wbijająca w fotel stopa
- WYWALONY W KOSMOS LIRYCZNY HOOK: "I only love it when you touch me, not feel me/ When I'm fucked up, that's the real me"
- PORAŻAJĄCY SWOJĄ NONSZALANCJĄ FRAGMENT: "I just fucked two bitches 'fore I saw you" - POTWORNIE ZAPADA W PAMIĘĆ!
- niespiesznie przewijający się, refleksyjny mostek
- epickie, wzbogacone o chórki ostatnie wejście refrenu
- fajnie wyciszające całość outro
Podsumowując, nie ma w tej piosence ani jednego złego czy choćby przeciętnego elementu. Wszystko brzmi good AF.


15. Gang Albanii - Kokainowy baron



W miarę, gdy coraz głośniej robiło się w naszym nieszczęśliwym kraju o ekipie Popka, Borixona i Alibaby, okoliczności łagodzące dla wielkiej estymy, jaką od początku darzyłem "Kokainowego barona", niestety topniały w oczach. Bo jak tu lubić, a tym bardziej szanować twórczość ludzi, którzy tak degenerują polską młodzież, którzy ciągle lecą na tych samych prostackich schematach i w swoich tekstach dają poklask każdej możliwej patologii... Dlatego też, żeby niejako pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu czerpania przyjemności z muzyki Gangu, postanowiłem spojrzeć na działalność tego zespołu z przymrużeniem oka i bez zbędnego spinania dupy. Tobie - drogi czytelniku - też to polecam. Naprawdę warto, bo tylko wtedy można dostrzec niewątpliwe walory powyższego singla - a zaiste jest ich całe mnóstwo! Po pierwsze, mamy tu pierwszorzędną trapową produkcję. Nie ma w niej oczywiście nic odkrywczego, ale skroić tak zacny aranż w klimacie największych światowych bengierów to przecież nie lada sztuka. Po drugie, w "Kokainowym baronie" aż roi się od zajebistych fraz zapadających w pamięć równie mocno jak teksty z Monty Pythona. I nie bez przyczyny dałem tu takie porównanie - wszelkie liryczne perełki, jakie zaraz przytoczę, są bowiem doprawdy komiczne i surrealistyczne. "Siedzę wkurwiony w kradzionej furze/ I od kokainy mam zatkany nos", "Mam kilka kart, ale nie znam do nich PINu/ Więc kruszę jedną z nich ostatnią z grud", "Czekaj na nas mordo spokojnie, napal w kominku i posprzątaj salon", "Odwiedzimy Cię dzisiaj na pewno/ A z nami wydziaranych dupek tabun" to niewątpliwe highlighty, jakie możemy usłyszeć w partii Zawsze Nawijam Tak Samo-Borixona. Z kolei Popuś zapisuje się na kartach historii polskiego rapu frazami takimi jak: "Koka, wóda, góra siana, Pop, Borixon, Alibaba/ Trzech kowboi z workiem siana, napierdalają do rana", "Po-po-popek, Alibaba, Bo-borixon, ram pam pam" czy "Nowa płyta, Gang z Albanii, nasi fani tańczą najebani". I wreszcie po trzecie, rzeczony kawałek daje nam jeden z najlepszych muzycznych momentów 2015 roku. To, co się dzieje na początku drugiej zwrotki (od 1:26), to geniusz, majstersztyk i nie wiem, jakich jeszcze słów mógłbym użyć. Sposób, w jaki do niezmieniającej się przecież nawijki Popka, dołącza się tutaj bezkompromisowy, niebiorący jeńców bas, woła wręcz o pomstę do nieba. Jak można tak prostymi środkami zrobić tak kozackie przejście? Na koniec, po czwarte: kolejny groteskowy element w utworze, czyli nagromadzenie "błyskotliwych" rymów. Do moich zdecydowanie ulubionych par "trzasków-prasków" należą: "grud-tu", "rój-pół", "baron-salon", "król-chuj" oraz "dziewczyno-chłopaczyno". Bajeranckie, prawda? xD I jak tu brać taką muzykę na poważnie :D


14. Fono - Real Joy



Tak wygląda jeden z najciekawszych i najbardziej powalonych teledysków 2015 roku, ale przede wszystkim tak BRZMI absolutnie najlepszy house A.D. 2015! Aż dziw bierze, że żadna szanująca się redakcja muzyczna nie umieściła tego genialnego kawałka w swoim podsumowaniu... Czy naprawdę tylko do mnie trafia ten gładki, klubowy vibe, który budzi jak najlepsze skojarzenia ze wczesnymi dokonaniami Disclosure (EP-ka The Face i te sprawy...)? Czy tylko mnie kręcą te gładziutkie, ciepłe, a jednak jakże niepokojące house'owe syntezatory? Czy jestem jedynym muzycznym nerdem, który zakochał się w występującym tutaj osobliwym, nachalnym, a jednocześnie niesamowicie gustownym dropie? Czy wreszcie tylko do mnie przemawia tego typu błyskotliwe odświeżenie formuły muzyki house - odejście od trapiących ten gatunek zużytych schematów oraz odważne postawienie na eksperymenty i nowinki brzmieniowe? Mam nadzieję, że nie pozostaję w tym wszystkim osamotniony - "Real Joy" to bowiem naprawdę kawał świetnej i - co najważniejsze - zupełnie unikatowej klubowej elektroniki, która zasługuje na zdecydowanie większy rozgłos. Zamiast miliona odtworzeń na Spotify chciałbym widzieć co najmniej o jedno zero więcej!


13. The Weeknd - Can't Feel My Face


Słuchając "Can't Feel My Face", mam nieodparte wrażenie, że pod pseudonimem The Weeknd nie występuje wcale Abel Tesfaye, lecz wielki Michael Jackson, który najwyraźniej w 2015 roku postanowił reinkarnować się w ciało pewnego kolesia z palmą na głowie. A skoro z martwych powstał sam "król popu", to do współpracy powierzono mu Maxa Martina, czyli jednego z najwybitniejszych producentów we współczesnym mainstreamie. To właśnie jego produkcja z ognistym, basowym groovem na pierwszym planie oraz cholernie wyrazistą, soczystą perkusją czyni ten utwór tak uzależniającym i tak wyróżniającym się na tle innych światowych hitów nr 1. Również pan Abel firmujący całość kawałka swoją ksywą zrobił tu doprawdy fantastyczną robotę - wydobył ze swojego głosu nieznane dotąd pokłady pozytywnej, łatwo przyswajalnej energii i udowodnił, że przypiętą do niego łatkę r&b-smęciarza należy zastąpić nową, znacznie bardziej zaszczytną, bo łatką nowego Jacksona. Nawet niektóre ruchy tańcującego w teledysku wokalisty przypominają słynne kroki Michaela. Oczywiście to jeszcze nie powód, by ogłosić The Weeknd następcą "króla popu" w pełnym tego słowa znaczeniu, ale jeśli kariera Kanadyjczyka dalej rozwijać się będzie w tak zawrotnym tempie, to różne rzeczy, różne WIELKIE rzeczy mogą się zdarzyć.


12. araabMUZIK - Day Dreams



Noc. Jadę samochodem po sennych ulicach Tokio. Zewsząd atakują mnie światła neonów, więc sięgam po okulary przeciwsłoneczne. Po odsłuchaniu całego soundtracka z filmu Drive, do odtwarzacza wkładam kasetę z singlem "Day Dreams". Gdzieś w zakurzonych schowkach wnętrza mojej bryki przewala się inne dzieło araaba - Electronic Dream, ale nie mam teraz ochoty na wixowe klimaty. Wolę muzykę nocy w najczystszej możliwej postaci - bez trance'owych narzutów rodem z najgorszych densów przełomu lat 90. i 00., za to z: płynnymi, przestrzennymi i niesamowicie rozmarzonymi syntezatorami, cholernie wyrazistą trapową perkusją i masą przemykających w tle smaczków. W czasie, gdy do moich uszu docierają właśnie wszystkie te gładkie, odprężające ciało i umysł dźwięki, z moim autem zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Z każdą sekundą coraz bardziej tracę kontrolę nad torem jazdy. Rozsądek podpowiada mi, że powinienem się tym jakoś przejąć - gwałtownie zahamować albo chociaż pokręcić nerwowo kierownicą, ale jakimś cudem wszystko jest mi obojętne. Niespodziewanie przed oczami stają mi liczby "1" i "44" przedzielone dwukropkiem. Przez myśl przechodzą mi wersety z Biblii, mickiewiczowskie "A Imię jego czterdzieści i cztery". Nie, to zupełnie nie ma sensu. Dopiero, gdy z głośników w moim samochodzie wydostają się dźwięki melodyjnej, syntezatorowej gonitwy napędzanej dyskretnymi hi-hatami, wszystko zaczyna składać się w jedną całość. 1:44 to moment kulminacyjny w "Day Dreams" - eksplozja emocji i kolorów, eksplozja kojących harmonii, eksplozja wszystkiego, czego akurat teraz potrzebuję. Wraz z nadejściem tego wyjątkowego momentu auto już zupełnie odmawia mi posłuszeństwa -  widzę, jak unosi się nad powierzchnią ulicy, powoli kierując się ku szczytom okolicznych, kolorowych wieżowców. O dziwo zupełnie mnie to nie szokuje, zupełnie nie przeraża. Wręcz przeciwnie, ta scena dostarcza mi jeszcze więcej radości, zachwytu i spełnienia. I nagle, gdy już ponad chmurami widzę zwiastuny jakiegoś niebiańskiego absolutu, cały obraz brutalnie się urywa. Otwieram oczy. Potrząsam głową. I wszystko staje się jasne. Ulice Tokio okazują się podwarszawską linią kolejową, własna bryka - SKM-ką, a odtwarzacz na kasety - telefonem z załączonym Spotifajem. Jedno się tylko zgadza: "Day Dreams" i magiczna, katartyczna wręcz moc tego kawałka.


11. Kelela - A Message



Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, jak się zabrać za notkę dotyczącą "A Message". Mam parę pomysłów, ale każdy wydaje mi się niewspółmiernie wtórny i płytki w odniesieniu do utworu o tak potężnym ciężarze gatunkowym i emocjonalnym. Wiadomo, można zacząć od wpisania dzieła Keleli w szerszy kontekst hype'u na alternatywne r&b i tym samym zręcznie i (po raz kolejny) "zupełnie przypadkiem" dać upust swojej awersji do twórczości FKA twigs. Można przy okazji napisać co nieco o Hallucinogen - boskiej EP-ce Amerykanki, z którego to krążka pochodzi moje ukochane "Gomenasai(bajka!). Można też nawiązać do owocnej współpracy Keleli z Arcą -  producentem odpowiedzialnym za nieziemskie, zapierające dech w piersiach tło muzyczne do "A Message". Mnie jednak kusi, żeby ugryźć temat omawianej piosenki z zupełnie innej strony...  Otóż za każdym razem, gdy mam napisać nazwę rzeczonego kawałka, robię tę samą literówkę i zamiast tytułowej wiadomości wychodzi mi masaż - "A Massage". Dziwne, prawda? Aż chciałoby się tę freudowską pomyłkę sprowadzić do refleksji pokroju: piszesz "masaż", bo po prostu Kelela ma bardzo przyjemną, odprężającą barwę głosu. Ale to znowu puste i mało odkrywcze... Ja ciągle będę się upierał, że w "A Message" jest coś więcej - znacznie więcej! - niż tylko kojący wokal artystki. Każda szlachetnie zaśpiewana przez Amerykankę fraza i melodia niesie ze sobą potężny ładunek szczerości i autentyczności. Ten przeszywający krzyk w refrenie, wywołując gęsią skórkę i ciarki na plecach, zostawia ślady nie tylko na ciele słuchacza, ale też dotyka jakiejś cząstki jego duszy. Ogromną moc mają również same słowa "And I never satisfied you.../ Are not (not) the one", w których wybrzmiewają smutek i żal z gatunku tych najbardziej bolesnych. No ale skoro Kelela "won't shed a tear cause waterworks are easy", to i my nie idźmy na łatwiznę... Na łzy przyjdzie jeszcze czas w tym zestawieniu.


10. Chromatics - I Can Never Be Myself When You're Around



I znowu długo zastanawiałem się nad tym, jaką formę powinien przybrać opis utworu. Mógłbym oczywiście pozwolić sobie na kolejny natchniony tekst z masą podniosłych słów oraz skomplikowanych, pokracznych zdań wielokrotnie złożonych, jednak postanowiłem od tego rozbuchanego stylu dać odpocząć i sobie, i Tobie - drogi czytelniku. Dlatego też - obiecuję! - od teraz, w poniższej notce pojawiać się będą wyłącznie równoważniki zdań; krótko mówiąc, "minimum słow, maksimum treści!". Oto początek. Narastająca z każdą sekundą inicjacja. Coraz intensywniejsze dźwięki, coraz to intensywniejsze emocje. Crescendo pulsującej hi-hatami perkusji. Zaraz potem wejście typowego dla Chromatics punktowego basu wspieranego przez doskonale skrojoną stopę. Ostatni zwiastun zwrotki - błyskawiczne przemknięcie epickich kotłów i już! Majestatyczny, słodki, rozmarzony wokal na horyzoncie. Wraz z nim jeszcze więcej przemykających w tle soczystych, niezwykle przyjemnych smaczków. Tak szybko, tak niespodziewanie: i oto refren. Eksplozja pełności, epickości i płynności. Wraz z nią dreszcze, ciarki na plecach. Coraz więcej namacalnych dowodów na głębokie emocje. Bezcenne to przeżycia. Nieporównywalne z niczym innym. I znowu, tak szybko urwane... Koniec tego rozdziału. Znowu zwrotka. Znowu wzruszające "Baby!". Znowu to piękne, dobywające się z końca tunelu echo. "I can never be myself/ When you're around" - w uszach ta fraza, w sercu pogłębiająca się refleksja. Jeszcze momencik. I ponownie płynne przejście w refren. Chwilę później odezwa rozczulającego instrumentarium. Na pierwszym planie elektroniczne smyczki. Smutek. Żal. Przede wszystkim tęsknota. Odłączenie od drugiej, komplementarnej połówki. Dojmujący niebyt. Pustka. Jeszcze raz, ostatni raz wejście w buty tych samych słów, emocji i barw. I przełamanie. Oto niski, przeszywający wokal. Wrażenie melancholijnego zimna. Gęsia skórka. Spośród wszystkich instrumentów, na pierwszym planie znowu bas. Ten punktowy, bezwzględnie wybijający równiutkie ćwierćnuty, jakiś nadludzki w swoim wyrazie. Zaraz potem nowa dominacja - dominacja przemykających w tle ścian dźwięku. Powrót coraz śmielej pokazujących się smyczków. I powoli, w miarę zazębiania się wszystkich partii, dążenie do gładkiego, płynnego rozwiązania. Narastające wyciszenie. Coraz śmielsze odpływanie od lądu, zostawianie w tyle od poszewki poznanych już chromatycznych doświadczeń. Jeszcze tylko epickie kotły - spięcie całości wspaniałą klamrą kompozycyjną. I koniec. Zwycięstwo nieuchronności.


9. Diet Cig - Harvard



Mam ogromną słabość do dziewczęcego, pop-rockowego grania ujmującego swoją prostotą i beztroską. Pamiętacie drugie miejsce w analogicznym zestawieniu podsumowującym rok 2014? Ach, co to był za prześliczny utwór! Niby taki niewinny, niepozorny, a jednak potrafił wzbudzić we mnie tak gigantyczne emocje, że, gdy go słuchałem, łzy mimowolnie napływały mi do oczu. Nie inaczej jest teraz z króciutkim i na pozór banalnym w odbiorze "Harvard". Całość utworu opiera się na paru ciągle powtarzających się gitarowych akordach i najprostszych perkusyjnych rytmach. Nie ma tu żadnych kompozycyjnych nowinek, skomplikowanych przejść czy jakichkolwiek eksperymentów z formą, a jednak kawałek Diet Cig potrafi zrobić na słuchaczu ogromne wrażenie. Ja zakochałem się w tej pioseneczce od pierwszego wejrzenia (czy raczej usłyszenia) - gdy tylko do moich uszu wlała się melodia cudownego, słodziutkiego wokalu panny Alex Luciano. Chryste, jak mi się robi cieplutko na serduchu, kiedy słyszę te pięknie wyśpiewane frazy: "I'm not sorry/ I just hope you trust her more than me", "Or made your parents proud/ I bet she's not as loud". Jak mi się chcę ubierać wszystkie emocje w infantylne zdrobnienia! Jak mi się chcę rozpływać nad każdą nutką wydobywającą się z ust wspaniałej frontwoman Diet Cig! A te wszystkie zachwyty to póki co jedynie wrażenia z dwóch pierwszych zwrotek... W połowie kompozycji mamy do czynienia z czymś jeszcze śliczniejszym, jeszcze bardziej rozczulającym, bo oto od słów "Does it feel better..." zaczyna się cichutki, subtelny i przytulny jak chatka Puchatka mostek. Ów fragment w ostatnich momentach swojego ulotnego żywota przenosi nas za pomocą gustownego wokalno-perkusyjnego crescendo do punktu kulminacyjnego całego utworu. A 
właśnie tam dzieje się jeszcze więcej i jeszcze piękniej! Słyszycie ten piorunujący wrzask "Fuck your Ivy League sweater/ You know I was better"? Toż to coś arcypięknego, a zarazem wzruszającego do granic możliwości! Wrażenia związane z chłonięciem tego fragmentu mogę porównać wyłącznie do emocji, jakie towarzyszą mi przy okazji odsłuchiwania urywka "You're dreaming/ You're dreaming/ You're dreaming" ze wspomnianego już "Asleep" od Makthaverskan. No może jeszcze fraza "And when it all fucks up, you put your head in my hands" z Chvrchesowego "The Mother We Share" może się z tym wszystkim równać, ale zaprawdę powiadam: niewiele w ciągu ostatnich lat było muzycznych momentów, w których niewinny, dziewczęcy wokal tak rozłożyłby mnie na łopatki! FENOMENALNE!!!


8. Bully - Trying



A oto kolejny przykład, jak osobnik płci pięknej za pomocą swojego głosu potrafi sprawić, że czuję się mały i bezbronny niczym noworodek. Niby na początku utworu wokalistka Bully, Alicia Bognanno, jawi się nam jako spokojna, łagodna i bardzo zrównoważona dziewczyna, która nie powinna nas niczym zaskoczyć, ani tym bardziej nastraszyć, a tu proszę - w refrenie panna Alicja odpala petardę o niezrównanej sile rażenia! Jej szorstki, bezkompromisowy i niesamowicie energetyczny wrzask, sprawia, że komuś, kto po raz pierwszy słucha tej z pozoru sielankowej kompozycji, szczena opada do podłogi, włos jeży się na głowie, a ogólne przerażenie i niedowierzanie łączy się u takiego delikwenta z gigantycznym podziwem. Najwspanialsze w tym wszystkim jest to, że frontwoman Bully ani przez chwilę nie brzmi tu wulgarnie czy efekciarsko - krzyczenie wniebogłosy przychodzi jej zupełnie naturalnie i - co ważne - bardzo gustownie. Całość refrenu może i jest ostra niczym brzytwa, ale jak dla mnie nie traci nic ze swojego chwytliwego i melodyjnego potencjału. Poza tym w "Trying" mamy świetne minimalistyczne, cichutko przemykające zwrotki, które, kontrastując ze stylistyką hooku, tylko uwypuklają jego potężną moc. Na duże słowa uznania zasługuje tu też fajne gitarowe przełamanie po drugim wejściu refrenu, pozwalające kompozycji płynnie przejść w smakowite, doskonale dopieszczone outro. Nie wiem, jak Wam, ale mi cały ten kawałek bardzo przypomina dokonania grundge'owych kapel z lat 90., a sama wokalistka Bully - damską wersję Kurta Cobaina, która - miejmy nadzieję - będzie czarować nas swoim głosem znacznie dłużej niż wspomniany przedstawiciel klubu 27.


7. Courtney Barnett - Depreston



Niby Depreston = depresja, czyli coś jednoznacznie ponurego, przygnębiającego i przykrego, a ja jednak, słuchając mojej zdecydowanie ulubionej piosenki Courtney Barnett (zwłaszcza od 2:01), czuję się mniej więcej tak:




6. Tame Impala - Eventually



Gdy w 2013 widziałem Tame Impalę na Open'erze, byłem jeszcze nieuświadomionym muzycznie szczylem, który stał pod main stagem wyłącznie z dwóch błahych powodów. Po pierwsze, czekałem na koncert Arctic Monkeys i chciałem zająć sobie niezłą miejscówkę blisko sceny. Po drugie, marzyłem o usłyszeniu na żywo "Feels Like We Only Go Backwards" - jednej z zaledwie dwóch piosenek ekipy Kevina Parkera, które podówczas znałem (zgadnijcie, jaka była druga...). I powiem Wam szczerze, że mimo iż koncert okazał się naprawdę zacny, a psychodeliczne dźwięki stworzyły doprawdy szalony i unikatowy klimat, niestety niewiele z tego wszystkiego zapamiętałem. Na pewno był deszcz. Na pewno wszyscy się strasznie jarali i "Feels Like We Only...", i "Elephant". Na pewno też pod koniec koncertu zrobiło się cholernie tłoczno, bo cały Open'er zaczął zbierać się z wiadomych, arktycznych powodów. Ech, no i więcej chyba nie jestem sobie w stanie przypomnieć; to chyba jednoznacznie dowodzi, jak szczeniacki stosunek miałem jeszcze 3 lata temu do "wykwintnych progresji akordów". Na szczęście na tegorocznego Open'era (o ile uda mi się zebrać ekipę xD) pojadę już ze znacznie większą świadomością muzyczną, większym bagażem nieżalowych doświadczeń, jak również większą znajomością twórczości samej Tame Impali. Póki co Lonerism i Currents mam w małym palcu (oczywiście oba albumy uwielbiam i chętnie do nich wracam) - teraz tylko podszkolić się z Innerspeaker i jestem w 100% gotów na psychodeliczne wariacje. No dobra, wystarczy już tego przydługiego wstępu - czas wreszcie zająć się "Eventually"... Oczywiście mógłbym w kontekście tego kawałka zaserwować Wam kolejny muzyczny rozkład na czynniki pierwsze każdej partii instrumentalnej, ale co za dużo, to nie zdrowo. Tym razem pragnę skupić się na aspekcie często pomijanym w recepcji współczesnego dzieła muzycznego, czyli warstwie rytmicznej. Co tu dużo mówić: perkusja robi tu naprawdę fantastyczną robotę! Już od pierwszych sekund, już od tego energetycznego, gitarowego intro doskonale akcentuje riffowe smaczki za sprawą: gustownej stopy, wyrazistego snare'a, gładko przemykających hi-hatów oraz głośnego, energetycznego ride'a - pojawiających się akurat wtedy, kiedy daje to najbardziej pożądany, spektakularny efekt. W zwrotce mamy jeszcze wspanialszą sytuację, bo choć perkusji słychać znacznie mniej, to ma ona do odegrania niebagatelną rolę. Słyszycie, jak od 0:18 kick pięknie pokrywa się z basem, uwydatniając każde szarpnięcie struny? Fajnie to brzmi, naprawdę fajnie. A takie rzeczy, jakie dzieją się przed i w trakcie padania ważnych słów "I know I always said that I could never hurt you", to już jest dla mnie wyższy poziom geniuszu. Chwilowe odejście od schematu, pauza, wstrzymanie się od perkusyjnego wybijania na nieco ponad połowę taktu to w sumie prosty zabieg, ale jakże trafiony i pomysłowy! Gdy wreszcie na wspomnianą frazę "I know I always..." powraca charakterystyczny rytmiczny motyw i ponownie stopa stapia się z basem w jedną całość, ma się wrażenie, jakby właśnie zaczął się jakiś nowy, odświeżony rozdział kompozycji - a przecież schemat jest ciągle ten sam. W drugiej części zwrotki mamy więcej takich błyskotliwych przełamań czy - jak to woli - odchyleń od normy, bo dwukrotnie pojawia się zasłyszany w intro gitarowy riff i towarzyszący mu, wysuwający się na pierwszy plan ekspresyjny ride. W następującym zaraz potem quasi-refrenie (bo trudno to nazwać klasycznym chorusem) słyszymy z kolei dyskretne, niespieszne hi-haty oraz szybko narastające talerze, które zwiastują nam nadejście wiekopomnych słów "Eventually/ Eventually", znowuż akcentowanych przez nic innego jak wyborną stopę. W kolejnych fragmentach piosenki przytoczone zabiegi raczej powtarzają się bez większych modyfikacji, co sprawia, że całość utworu zyskuje spójną, jednorodną oraz - co ważne - uporządkowaną i rozsądnie skonstruowaną formę. Ale żeby nie kończyć notki o tak świetnym, uwielbianym przeze mnie kawałku "mądrymi" słowami, na koniec napiszę coś, co w duszy mi gra podczas każdego odsłuchu "Eventually". ZAJEBISTY KAWAŁEK!


5. Westkust - Swirl



Po obszernej i dosyć skomplikowanej notce poświęconej "Eventually" Tame Impali sięgnę teraz po sprawdzoną metodę ułatwiającą mi pisanie, a Wam - czytanie. A mianowicie sporządzę listę luźno rzuconych refleksji na temat "Swirl" - swoistego opus magnum w twórczości szwedzkiej grupy Westkust. Let's get it started!
1. Kurcze, jestem pewien, że gdzieś to już kiedyś słyszałem
2. Ach, słyszę epickie, zapierające dech w piersiach gitarowe ściany dźwięku - jak ja to uwielbiam!
3. Na drugim planie fajnie przemykają melodyjne, indie-surf rockowe gitarki
4. Coś mi przypomina ten wokal - czy to przypadkiem nie Liam Galagher z Oasis?
5. Refren jeszcze bardziej mi uświadamia, że skądś to wszystko kojarzę
6. Swoją drogą, piękny, majestatyczny kobiecy wokal - można się zakochać
7. I znowu te monumentalne, wzruszające ściany dźwięku!
8. Drugie wejście refrenu i już śpiewam jak najęty: "When we walk around and we’re dizzy and all/ I don’t want it to stop, I don’t want it to end"
9. Ależ to wszystko ślicznie brzmi, każda instrumentalna partia wprost idealnie dopieszczona
10. Płynne przejście z refrenu do interludium to po prostu coś genialnego!
11. Typowo shoegaze'owe, uroczo rzężące outro doskonale stawia kropkę nad "i" w tej boskiej kompozycji
12. Krótko mówiąc, nie było w 2015 roku drugiego tak widowiskowego, emocjonującego i piorunująco przestrzennego gitarowego kawałka jak to cudo!


4. Chromatics - In Films



Już od pierwszych sekund czuję, jak cała skroń drży mi z zimna, a chłodne, przeszywające dreszcze zaczynają stopniowo sięgać do karku, ramion, klatki piersiowej, a nawet kolan. Gdy odzywa się przepiękne, ulotne "ooh ooh ooh-ooh-ooh ooh" wspierane najpierw przez przeciągły, chłodny bas, a potem przez lekką, rozmazaną gitarkę, łzy same napływają mi do oczu. Nie mam nad tym żadnej kontroli. Czuję ogromną błogość, bezgraniczne szczęście i poczucie spełnienia. Najchętniej chwyciłbym tę chwilę, zatrzymał ją, oprawił w ramkę i już nigdy nie pozwolił odejść. Boże, jakie te wszystkie dźwięki są śliczne! I do tego mój ukochany wokal! Jak bardzo chciałbym usłyszeć to na żywo! Jak bardzo chciałbym doświadczyć tego na koncercie, poczuć prawdziwą muzyczną więź z twórcami tych niesamowitych melodii i barw, którzy muszą doskonale rozumieć każde z opisywanych przeze mnie przeżyć. Oni muszą to znać! Bez pogłębionej wrażliwości, lękliwego wycofania w swoje jestestwo nie da się przekuć doświadczeń i uczuć w tak poruszające dźwięki. Nie da się również stworzyć tak głębokiego, wieloznacznego tekstu - jego lektura jest trochę jak gapienie się w chmury; w jednej sekundzie jakiś nieśmiało kłębiący się obłok przypomina Ci znajomą twarz, po to by w drugiej zupełnie zmienić swoje oblicze i stać się czymś zupełnie obcym, odmiennym o 180 stopni. I tak jak w chmurach każdy zobaczy, co innego, tak i odsłuch "In Films" z pewnością dostarczy każdej jednostce osobistych, zupełnie unikatowych doznań. Dla mnie np. jest to piosenka o introwertykach, ludziach wiecznie pogrążonych w swoich rozmyślaniach i marzeniach, ludziach, którzy żyją we własnym, samotnym i często autodestrukcyjnym świecie, ludziach, którzy nie są rozumiani - niekiedy nawet przez siebie samych, a bardzo potrzebują zrozumienia i akceptacji. Dziwnym trafem łatwo mi jest z tym wszystkim się utożsamić... "Lost Inside A Daydream/ In The Afternoon/ Matinee In Black & White"...


3. Carly Rae Jepsen - Run Away With Me


A oto najlepszy popowy utwór 2015 roku, a zarazem najwybitniejsza piosenka w całej karierze Carly Rae Jepsen. Szok, niedowierzanie? Zupełnie niepotrzebnie, bo uwierzcie mi, ta dziewczyna bardzo wydoroślała od czasu "Call Me Maybe". Za sprawą genialnego albumu Emotion udowodniła całemu światu, że do miana "one hit wonder" jest jej równie daleko jak studentowi socjologii do znalezienia pracy. Znowu nie wierzycie? Posłuchajcie kawałków "Warm Blood", "Your Type" czy choćby "Boy Problems" z tego krążka - to naprawdę pop najwyższej próby, który należałoby umieścić co najmniej o klasę wyżej niż i tak przecież zacne 1989 Taylor Swift. A wracając do samego "Run Away With Me", cholernie rzadko się zdarza, by chwytliwy, komercyjny kawałek mógł dostarczyć słuchaczowi o pokaźnym bagażu muzycznych doświadczeń aż tylu wrażeń. Już epickie saksofonowe intro kieruje tę kompozycję na zaskakująco ambitne, poważne i emocjonujące tory. Za każdym razem, gdy słyszę przestrzeń i potęgę tych prostych dźwięków, ciarki przechodzą mi po plecach, a na rękach błyskawicznie pojawia się gęsia skórka. Minimalistyczna, pięknie zamglona zwrotka również potrafi zrobić na mnie nie lada wrażenie - przede wszystkim za sprawą wyjątkowego wokalu Carly: szlachetnego, dojrzałego, a przy tym niepozbawionego jakiegoś pierwiastka słodyczy. Zaraz potem, w pięknych, romantycznych słowach pre-chorusu "Cause you make me feel like/ I could be driving you all night" w końcu słyszymy pannę Jepsen w nieco śmielszej i bardziej optymistycznej odsłonie; jakby już dłużej nie mogła ukrywać swojego entuzjazmu i spełnienia. Pole do wokalnych popisów i podzielenia się z nami pełnią swojej euforii daje jej jednak dopiero głośny i niesamowicie porywający refren. Ach, ależ to jest popowa petarda! 100% melodii w melodii! Boski, pulsujący bas! Nadzwyczaj ekspresyjna perkusja! A obok tego znany nam już doskonale przestrzenny saksofon! Cuuudo!!! Na szczęście na kolejne wejście refrenu nie trzeba będzie długo czekać - kolejna zwrotka mija w błyskawicznym tempie. Dzięki temu radość znowu jest na wyciągnięcie ręki... i oto... Taaaak! Ponownie można zacząć skakać, wrzeszczeć i szaleć bez opamiętania! "Hold on to me I never wanna let you go, ooh", a w tle piękne chórki, które tylko potęgują liczbę uroczych, wzruszających dźwięków dochodzących do naszych uszu. Refren dobiega końca, a na jego miejsce pojawia się teraz spokojny, wyciszający mostek. Carly się uśmiecha, my się uśmiechamy. Wiadomo, że ten moment wytchnienia to tylko po to, by jeszcze raz móc eksplodować z ukochanym chwytliwym motywem. Cóż, nie myliliśmy się, bo oto znowu słychać wypełniony po brzegi pozytywną energią, ukochany refren. Wraz z jego nadejściem wybrzmiewają nowe wokalne ozdobniki, a chwilę później monumentalnie piętrzące się chórki. Jakże bogato i intensywnie brzmią te ostatnie momenty naszej popowej beztroski. Aż grzech to wszystko ucinać, aż grzech pozbawiać się tylu wspaniałych muzycznych doznać, ale niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Wszystko oprócz przycisku "replay" - ma się rozumieć! 


2. Kelela - Rewind



Czy istnieje we współczesnej muzyce bardziej niezwykły, hipnotyzujący i przeszywający swoim brzmieniem kobiecy głos niż ten należący do Keleli? Jeśli tak, to proszę mi go wskazać - nie uwierzę, póki nie usłyszę... Naprawdę, to, co robi ze swoim wokalem ta artystka, przyprawia moje ciało NA RAZ o wszystkie reakcje biologiczne, o których pisałem na łamach tego bloga: o zawrót głowy, o gęsią skórkę, o dreszcze i o przyspieszone bicie serca. Brakuje tylko, żebym zalał się zimnym potem, słysząc tę niesamowicie przejmującą melodię głosu Amerykanki... Ach, ileż my tu mamy soczystych wokalnych smaczków jeszcze bardziej urozmaicających zanurzanie się w dźwiękach "Rewind"! Szepty w drugiej zwrotce - boskie! Zmysłowe zwolnienie w 1:37 na przeciągłe słowa "fade out", a zaraz potem powiązane z wyrazistym uderzeniem snare'a powabne westchnięcie - bajka! Przemykające w tle podczas drugiego wejścia refrenu przyćmione quasi-chórki - równie olśniewające! Ale to, co się dzieje w mostku, przebija wszystko - prawdopodobnie mamy tu do czynienia z najlepszym muzycznym momentem całego 2015 roku! Frazy "The ain't a mystery, I'm tryin' to keep my cool/ You standing next to me, I'm about to break the rules " wyśpiewane na szepczącym wydechu wytwarzają w moim sercu osobliwe uczucie pełnego spełnienia - mam wrażenie, jakbym odrywał się od ziemi i bezwładnie kierował się w stronę jakiegoś mitycznego absolutu. Cóż, do takich metafizycznych stanów potrafią doprowadzić człowieka wyłącznie najwybitniejsi artyści... A to bynajmniej nie koniec niesłychanych przeżyć związanych z odbiorem "Rewind". Słyszycie ten energetyczny pisk dokładnie w trzeciej minucie piosenki? Niby taki krótki, mało wyrazisty, przefruwający niemal zupełnie niezauważalnie, a robi doprawdy piorunujące wrażenie i doskonale ubogaca ostatnie wkroczenie na arenę dziejów zadziwiająco nośnego refrenu. A co można powiedzieć o samej produkcji w tym utworze? Jak dla mnie jest dokładnie taka jak okładka EP-ki Hallucinogen: minimalistyczna, magnetyzująca i przede wszystkim pozostawiająca dużo przestrzeni dla boskiej Keleli.


1. Kendrick Lamar - The Blacker The Berry


Ambitny czytelnik: No, no... W tamtym roku popowe gówno od Clean Bandit, a teraz na pierwszym miejscu Kendrick. Cóż, muszę przyznać - nieźle. Widzę jakiś progres.
Kakofoniczny: Heh... dzięki... chociaż w sumie akurat od Ciebie spodziewałem się nieco innej reakcji...
ACz: Hahahah, no pewnie, że innej! A co ty myślałeś, gimbusie...
K: Kiedy ja maturę...
ACz: Gówno mnie obchodzi twoja matura! Myślałeś, że się nabiorę na tego twojego Kendricka? Myślałeś, że ci uwierzę, że nagle zacząłeś doceniać porządną muzykę, a nie jakieś dyskotekowe szmiry? Nie-do-cze-ka-nie twoje! Doskonale wiem, że przejrzałeś wszystkie zachodnie portale muzyczne, zobaczyłeś, że wszyscy propsują Kendricka i po prostu się dostosowałeś, żeby pokazać, że niby się znasz. Ale kto ci w to uwierzy haha?
K: O nie! Tym razem tak łatwo Ci nie odpuszczę. Gdybyś na serio wziął się za próby "masakrowania" mnie, nie wyciągnąłbyś tak debilnego argumentu. Rzeczywiście wszyscy na Zachodzie propsują Kendricka jako autora najlepszego singla (i albumu) 2015 roku, ale wszędzie króluje "King Kunta" albo ewentualnie "Alright" - nie zaś wybrane przeze mnie "The Blacker The Berry".
ACz: Phi...
K: Powiem więcej: Zachód mega się zbłaźnił, nie doceniając tak wybitnego kawałka w skali całej historii rapu. Ba, w skali całej historii czarnej muzyki! O głębi społeczno-kulturalno-historyczno-politycznych nawiązań zawartych w tekście tego kawałka można by napisać niejeden poważny esej. Pomyśl sobie: "The Blacker The Berry" może być dla czarnoskórych Amerykanów czymś w rodzaju Dziadów drezneńskich dla rzeszy porozbiorowych pokoleń Polaków. Charakter martyrologiczny tego dzieła jest tak umiejętnie zarysowany - pełno tu oszałamiających porównań, genialnych metafor i cholernie emocjonalnych apostrof - że napisania czegoś tak przejmującego, tak zaangażowanego nie powstydziłby się nawet najznamienitszy poeta. 
ACz: Hoho, "martyrologia"... I do tego jeszcze  "porówniania", "metafory" i "apostrofy" haha. Widzę, że gimbusik wyniósł z lekcji polskiego parę nazw środków stylistycznych. Ale żeś zabłysnął, no nie ma co haha.
K: Chcesz przykładów? Proszę bardzo! Oszałamiające porównanie: "I'm African-American, I'm African/ I'm black as the heart of a fuckin' Aryan". Genialna metafora: "Pardon my residence/ Came from the bottom of mankind". Cholernie emocjonalna, rozbudowana apostrofa: "You hate me don't you?/ You hate my people, your plan is to terminate my culture/ You're fuckin' evil I want you to recognize that I'm a proud monkey".  A to wszystko wycedzone przez Kendricka z zaciśniętymi do granic możliwości zębami, z tak autentycznym wkurwem w głosie, że jako biały człowiek (stąd gif średnio trafny) czuję się mniej więcej tak:




P.S. Lista 50 najlepszych płyt 2015 roku ukaże się wraz z kakofonicznym podsumowaniem 2016 roku. Sorry, ale matura i te sprawy... W każdym razie trzymajcie się ciepło i do następnego razu! ;)

3 komentarze:

  1. Kakofoniczy wielkie gratulacje, kawał solidnej roboty! Czekałem na koniec podsumowania z zniecierpliwieniem i się nie zawiodłem. Niektóre wybory mocno zaskakujące, a inne znając już trochę Twoje upodobania wiedziałem, że prędzej czy później znajdą się gdzieś w rankingu. Niestety mam jedno "ale", a mianowicie masz strasznie wkurwiającą manierę usprawiedliwienia swoich wyborów. Także przestań proszę. Powodzenia dalej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie za konstruktywną krytykę! Wezmę to sobie do serca ;)

      Usuń
  2. Możliwe, że gdzieś się zagubiłam w tym 2015, albo pochłonęłam za mało muzyki, ale nie kojarzę absolutnie żadnego ze wspomnianych tu singli. :) Aczkolwiek obiecuję poprawę i na 100% przesłucham.
    http://to-tylko-muzyka.blog.pl/

    ~Arco Iris

    OdpowiedzUsuń