25 lipca 2016

Open'er Festival 2016: kakofoniczny alfabet (cz. II)


Gdy 2 lata temu umieściłem na tym blogu pierwszą część relacji z Open'era 2014, nie sądziłem, że kontynuacja kakofonicznego alfabetu przeniesie się dopiero na rok 2016. Ale wiecie co: tak sobie myślę, że może to i dobrze wyszło... Gdybym 24 miesiące temu miał napisać jeszcze więcej głupot pokroju "szkoda, że nie było The Dumplings", teraz czułbym jeszcze większe zażenowanie swoją osobą. A tak: ciągle pozostaje pole do rehabilitacji, ciągle mogę napisać parę słów o największym (jakby nie patrzeć) festiwalu w Polsce, o moich ogólnych wrażeniach, doświadczeniach, o muzycznych zauroczeniach i rozczarowaniach, o quasi-socjologicznych refleksjach - krótko mówiąc: o wszystkim tym, czego nie umiałbym wyrazić w tak bezpretensjonalnej formie jeszcze 2 lata temu.


L jak Lauren
Nowa płyta Chvrches to kawał muzyki... Kawał naprawdę złej muzyki. Ale o tym już chyba wystarczająco dużo i dosadnie pisałem tutaj... Jednak sztampowość i bezwartościowość nowego materiału popularnych Kościołów to jedno, a sentyment, jakim ciągle darzę ich debiutancki album, jak i samą postać Lauren Mayberry, to zupełnie inna para kaloszy. Ów sentyment niechybnie pchnął mnie w sobotni open'erowy wieczór aż pod same barierki Tent Stage, gdzie po raz pierwszy w życiu miałem zobaczyć sympatyczne, ale - jak już wspominałem - ostatnio niegrzeszące muzyczną jakością szkockie trio. Czy byłem podekscytowany? I tak, i nie... Z jednej strony: wiedziałem, czego się spodziewać, bo na kilka dni przed koncertem przejrzałem setlisty z ostatnich występów Chvrches i perspektywa usłyszenia masy gównianych piosenek z nowego albumu zamiast tak zacnych "starych" numerów jak "Tether", "Lies" czy "Night Sky" średnio mnie rajcowała. Z drugiej jednak strony: cholera, kiedyś to był mój ulubiony zespół! Swego czasu - gdy jeszcze Aphex Twin wydawał mi się asłuchalnym pomyleńcem (Chryste Panie!), a Swans mogło co najwyżej funkcjonować w mojej głowie jako skrót od ekipy Fabiańskiego ze Swansea - potrafiłem zarwać noc, żeby tylko obejrzeć livestream z jakiegoś koncertu Szkotów. A poza tym (i tutaj już przechodzimy do moich typowo fanboyowskich wynurzeń) zobaczyć na własne oczy wokalistkę Kościołów, pannę Lauren Mayberry - prawdopodobnie najpiękniejszą kobietę na Ziemi - to od dawna było moje gigantyczne marzenie! Niedziwne więc, że gdy tylko ta śliczna wokalistka (u boku dwóch panów z zespołu - ale to już nieistotne haha) pojawiła się na scenie, z moich ust mimowolnie wydostały się najbardziej dziewicze piski, jakie tylko możecie sobie wyobrazić. Ach, ależ wtedy byłem w ekstazie! Oniemiały z zachwytu, podekscytowany i najzwyczajniej w świecie szczęśliwy. Baaardzo szczęśliwy! Widząc przed sobą posągową postać wspaniałej Lauren, wylewałem z siebie siódme poty, śpiewając każdy utwór, wrzeszcząc między piosenkami, skacząc, tańcząc i wymachując rękami, byle tylko zwrócić ku sobie JEJ uwagę, byle tylko jakimś cudem sprawić, że spośród tysięcy twarzy, które widziała tego dnia w wypełnionym po brzegi tencie, zapamięta właśnie moją. Ach, ależ ta dziewczyna zrobiła na mnie wrażenie! Tyle w niej było energii, tyle zaangażowania, wigoru, a zarazem jakiejś zwiewnej i zupełnie niewinnej lekkości, która pochłaniała mnie bez reszty i sprawiała, że przez cały koncert miałem szerokiego banana na twarzy. Zresztą spójrzcie na to i spróbujcie się nie uśmiechnąć:



No dobra, starczy już tych niekontrolowanych zachwytów na poziomie jakiejś upośledzonej fanki Bastille czy The 1975. Wracając do sedna, czyli samego występu Chvrches, powiem tyle: to był naprawdę bardzo dobry koncert. Publika (przynajmniej ta z pierwszych rzędów, którą widziałem jak na dłoni) bawiła się doskonale. Nawet mniej znane piosenki z repertuaru Kościołów - takie jak "Under the Tide" czy "High Enough To Carry You Over" śpiewane nie przez Lauren, lecz przez dziwnego pana w czapce - mogły liczyć na potężny aplauz ze strony ludu Open'era. Oczywiście całe show i tak skradł wieńczący koncertową setlistę przebój "The Mother We Share" - no ale wiecie, takimi prawami rządzą się utwory, które mają miliony odtworzeń na YT czy Spotify i wywołują TAKIE emocje... W każdym razie na żywo - najpierw a capella, a potem już przy pełnym akompaniamencie syntezatorów - brzmiało to mniej więcej tak:



M jak "Massage in a butthole"
W życiu nie widziałem równie zakręconych i równie wychillowanych muzyków jak Mac DeMarco i jego ekipa. Zaręczam, że nawet najbardziej szalony odcinek "Studio Yayo" nie dostarczy Wam tak srogiej dawki absurdalnego poczucia humoru jak kilka minut spędzonych w towarzystwie tych kolesi. Co z tego, że chybią żartami częściej niż Karol Strasburger, co z tego, że rzucają inside'ami bardziej niezrozumiałymi niż Bonus BGC po entej lufie, skoro robią to w na tyle rozbrajający sposób, że zamiast wywoływać politowanie czy zażenowanie, naładowują wszystkich wokoło potężnym kopem pozytywnej energii. Do historii tego Open'era przejdzie już gag z przerwy między piosenkami, kiedy to Mac próbował rozczytać napis z ustawionego wśród publiki transparentu. Trudno określić, co tak naprawdę było na nim napisane - najpewniejsza wersja mówi o "massage/message in a bottle", ale że pan DeMarco nie przepuściłby żadnej okazji, żeby sobie pośmieszkować, to ów tekst nasz przesympatyczny Kanadyjczyk rozszyfrował jako "Massage in a butthole". Salwa śmiechu błyskawicznie przetoczyła się przez cały Alter Stage, a jakby tego było mało, Mac zaraz kontynuował swoje dowcipne świntuszenie i przy akompaniamencie słynnego riffu z "Message In A Bottle" zaczął wyśpiewywać o masażu w dupala. Tak, to bez wątpienia był najzabawniejszy moment całego Open'era. A sam koncert DeMarco i jego szalonego zespołu należy uznać za zdecydowanie najciekawszy punkt (sorry, Tame Impala...) pierwszego festiwalowego dnia. Było naprawdę bosko!




N jak nawałnice
Open'er już od wielu lat słynie z iście angielskiej pogody, ale to, co w kwestii warunków atmosferycznych działo się w tym roku, przerosło chyba nawet najbardziej katastroficzne prognozy. Jest pierwszy dzień festiwalowy. Na jakieś 100 m przed wejściem na właściwy teren festiwalu stoję w gigantycznej kolejce do punktu wymiany karnetów na opaski. Tłok niemiłosierny, o dziwo jednak atmosfera zaskakująco dobra. Obok mnie jacyś śmieszkujący sobie Rosjanie, którzy błyskawicznie złapali wspólny język z równie pogodnie usposobionymi Polakami. Nad tłum ktoś wyrzuca plażową piłkę, zaczyna się zabawa w odbijanie - kolejny rozrywkowy element choć trochę umilający stanie w zupełnie nieposuwającej się do przodu kolejce. Zaraz jednak uwagę wszystkich zwraca coś usytuowane znacznie wyżej niż co i rusz przelatująca nad naszymi głowami piłka. Oto bowiem centralnie nad openerowym lotniskiem rozpościera się przerażająco wyglądające, gigantyczne chmurzysko - czarne, opasłe, doszczętnie zakrywające cały fragment nieba. Jakby tego było mało, z każdą minutą coraz wyraźniej wzmaga się mroźny, nieprzyjemny wiatr, który tylko potęguje nastrój niepokoju i niepewności. - Niebo się wkurwia - mówię do znajomych. Podobne spostrzeżenia przewijają się teraz w niemal każdej zasłyszanej w tłumie rozmowie. Co znamienne nikt już nie zastanawia się nad tym, CZY będzie padać, lecz KIEDY...

W reakcji na kolejne groźne, typowo burzowe podmuchy wiatru, tłum zaczyna coraz śmielej (żeby nie powiedzieć: coraz bardziej desperacko) przeć ku upragnionym i - co ważne - ukrytym pod namiotem barierkom. Zostaje nam jeszcze tylko kilkanaście metrów, kilka metrów, kilka osób i... w końcu jesteśmy na miejscu! Co prawda punkt wymiany na opaski okazuje się jedynie chechpointem, w którym sprawdzane są karnety, no ale najważniejsze, że jakimś cudem udało nam się zdążyć przed deszczem. Teraz już tylko wystarczy zaopatrzyć się w festiwalowe opaski - na szczęście do tego punktu kolejka jest znacznie krótsza - i za chwilę, za momencik będziemy na festiwalu. Uda się! Musi się udać! Musi...

Oczywiście się nie udało. Zanim doszliśmy do kolejnego namiotu niebo osiągnęło apogeum wkurwu i zrzuciło na nas potworną ulewę. Nie pamiętam, czy przy tej okazji pojawiły się jeszcze błyskawice i grzmoty, ale jedno jest pewne: od kilku miesięcy nie doświadczyliśmy tak wrednego deszczu i od dawien dawna nie przemokliśmy w tak doszczętny sposób. Pomyśleć, że na kilka godzin przed całym tym piekłem z politowaniem spoglądałem na dziewczynę przechadzającą się po centrum Gdyni w masywnych kaloszach... Teraz to ona musiała z politowaniem patrzeć na moje mokre i brudne od błota trampeczki. Na całe jednak szczęście wściekła nawałnica ustała szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał i gdy tylko dotarliśmy na upragniony teren festiwalu, przez chmury już przebijało się słońce, a na przejaśniającym się niebie widać było przepiękną podwójną tęczą. Przynajmniej taką rekompensatę otrzymaliśmy za poniesione w ulewie szkody moralne i materialne...



Niestety na tegorocznym Open'erze deszcz jeszcze nieraz dawał o sobie znać - i choć tak bezwzględna i spektakularna ulewa, jak ta, którą opisałem, się już nie powtórzyła, to jednak 3 dni deszczowe na całą 4-dniową imprezę chyba mówią same za siebie: to nie jest festiwal dla spragnionych słońca ludzi.


O jak openerowiczki
Przy tej okazji wyróżnię kilka typów dziewczyn, które pod różnymi względami wyróżniały się na tegorocznej edycji Open'era:
1) p s y c h o f a n k i - przyjechały do Gdyni specjalnie dla jednego boysbandu zespołu: Bastille/The 1975/The Last Shadow Puppets, ewentualnie dla ukochanej Floręs; wyglądają i zachowują się mniej więcej tak; okupują barierki już na kilka godzin przed rozpoczęciem wyczekiwanego koncertu; piszczą na każde słowa wypowiedziane przez ich scenicznego idola, choćby typ mówił, że przed występem miał ostrą srakę 
2) i n s t a  g i r l s - WIANKI, WIANKI, WINCYJ WIANKÓW!!!; pasjonują się wszystkim tylko nie muzyką; w jednej ręce trzymają białego iPhone'a 6 ("bo wiecie, tatuś niestety ciągle zwleka z kupnem 6s..."), w drugiej zaś - plastikowy kubek z rozwodnionym Heinekenem; polują na Maffashion, stąd też najwięcej czasu spędzają, wylegując się w strefie H&M; gdy zgłodnieją, udają się całą hałastrą do strefy gastro po wegańskie burgery, ewentualnie falafele z ciecierzycy; mieszkają w Sopocie gdzieś w okolicach molo; nie umieją porozumiewać się między sobą poniżej poziomu 60 dB 
3) d r u n k  g i r l s - czasem jeszcze głośniejsze niż insta girls; zazwyczaj mało atrakcyjne, przesadnie i baaardzo nieumiejętnie wytapetowane; piją, bo łudzą się, że "pod wpływem" kogoś wyrwą - niestety efekt jest odwrotny do zamierzonego; "pod koniec tańców wyglądają jak laleczki voodoo" - czerwone z przepicia, straszą zmywającym się od potu makijażem, podkrążonymi oczami i nieprzyjemnym zapachem z ust; do dziś pozostaje tajemnicą, w jakiej części garderoby przemycają na teren festiwalu swoje ulubione Lubelskie owocówki - wielce prawdopodobną opcją wydają się push-upy...
4) l e s b i j k i - nikomu raczej nie przeszkadzają, o ile nie zajmują zbyt dużo miejsca...
5) n o r m a l n e,  ł a d n e,  b ł y s k o t l i w i e  u b r a n e  d z i e w c z y n y, które przyjeżdżają na Open'era, żeby posłuchać na żywo swoich ulubionych artystów, a przy okazji poznać parę muzycznych perełek - uwaga! w ostatnich latach towar deficytowy...


P jak Polskaaaaa Biało-Czerwoni!
Zupełnie nie rozumiem tych, którzy twierdzą, że umożliwienie ludziom oglądania meczów Euro na tegorocznym Open'erze zniszczyło klimat całego festiwalu. Powiedzmy sobie szczerze: tego klimatu nie ma już od kilku lat - i to z zupełnie innego powodu... Niestety z roku na rok na flagową imprezę Alter Artu zapraszani są po prostu coraz gorsi artyści, a za złymi artystami (takimi jak Bastille, Kygo, Maria Peszek czy Wiz Khalifa) siłą rzeczy przyjeżdżają - jakby to powiedzieć - mniej interesujący ludzie. Chyba najlepiej było to widać 2 lata temu, kiedy niejako w ramach Open'era swój koncert grała Rihanna... No ale nie wracajmy do tych niemiłych chwil, bo oto za sprawą podobnych dygresji przez palce ucieka mi główna myśl całego akapitu... No więc - podkreślę to jeszcze raz - upatrywanie w fanach piłki nożnej źródła wszelkiego openerowego zła jest moim zdaniem całkowicie chybione, głupie i zwyczajnie krzywdzące dla wszystkich tych, którzy na równi z muzyką cenią sobie wielkie sportowe emocje. A już w ogóle opowiadanie o tym, że przez futbol - i tu cytat z osławionego felietonu Przemysława Guldy z GW - "przegrała idea bycia na festiwalu i życia tym, co na nim najważniejsze - muzyką", to debilizm do kwadratu! Z tego co wiem, gdyńska impreza już od paru dobrych lat nie kręci się wyłącznie wokół koncertów - równolegle z występami muzycznymi odbywają się spektakle, projekcje filmów, wystawy sztuki nowoczesnej, a nawet pokazy mody. Dlaczego więc w ramach dostarczania publiczności różnorodnej rozrywki organizatorzy nie mieliby pokazać na wielkim ekranie tak wyczekiwanego przez większość festiwalowiczów turnieju?

W przytaczanym już nieszczęsnym felietonie pan Gulda zarzuca jeszcze openerowym kibicom przemieszczanie się "w połowie występu do strefy kibica albo stanie na koncertach z telefonami w ręku i śledzenie meczu zamiast tego, co się dzieje na scenie". Co do pierwszej części tych gorzkich żalów, to - o ile się nie mylę - widok migrującej z miejsca na miejsce publiki (także gdy migracja ta oznacza wyjście w samym środku koncertu) nie jest niczym osobliwym na większych festiwalach. Wytłumaczenie tego zjawiska zdaje się proste jak budowa cepa: po prostu w danym momencie w line-upie nachodzi na siebie kilka atrakcyjnych zdarzeń i zakłopotany openerowicz musi wybrać, na co w danej chwili najbardziej chce się wybrać. Jak rozumiem, dziennikarza GW najbardziej w tej kwestii boli fakt, iż głupi lud Open'era w nadzwyczaj dużej ilości wolał zobaczyć "prymitywny" mecz piłki nożnej z Polakami, którzy, "jak to mają w zwyczaju, przegrali" - niż koncert "amerykańskich gigantów współczesnego rocka", czyli Red Hotów (sic!). Odnosząc się zaś do zarzutów redaktora Guldy o wspomniane "stanie na koncertach z telefonami w ręku i śledzenie meczu", napiszę tylko jedno: może po prostu koncert RHCP był tak kijowy, że nawet te mniej pochłonięte futbolem osoby wolały zerkać na wynik historycznego dla polskiej reprezentacji meczu, niż oglądać zdziadziałych muzyków, którzy od dobrych kilku czy - jak kto woli - kilkunastu lat nie nagrali niczego wartościowego...

Kurczę, miało być o kibicach, miało być o piłkarskich emocjach, a ja większość tego tekstu poświęciłem na polemikę z jakimś totalnie bóldupiącym felietonem... No nic, to chociaż zakończę ten fragment mojego wpisu słowami, które już dawno miałem wypowiedzieć w kontekście miłośników sportu na opku. Otóż uważam, że fani piłki nożnej JAK MAŁO KTO dodali kolorytu tegorocznemu Open'erowi, stworzyli unikalną atmosferę podczas tych kilku godzin horroru, jaki tradycyjnie zgotowali nam nasi piłkarze, a przy okazji podebrali trochę publiki RHCP i Marii Peszek, za co też bez wątpienia należą im się potężne słowa uznania! :P




R jak rewelacyjne LCD Soundsystem i rącza (Tame) Impala
Długo zastanawiałem się, jakimi słowami opisać wyżej wymienione zespoły, tak by tytuł tej części kakofonicznego alfabetu rzeczywiście zaczynał się na literę "R". Jak widać, efekt moich usilnych starań nie jest zbyt porywający, ale przynajmniej w końcu z czystym sumieniem będę mógł wpleść do tego tekstu relację z 2 absolutnie wyjątkowych koncertów tegorocznego Open'era. Na pierwszy ogień pójdą wspomnienia z występu LCD Soundsystem - moim zdaniem największej POZYTYWNEJ niespodzianki całego festiwalu.

Muzykę ekipy Jamesa Murphy'ego znałem i darzyłem ogromną sympatią już na długo przed Open'erem, ale raczej wątpiłem w to, by długie, powoli rozkręcające się i mało znane polskiej publiczności piosenki Nowojorczyków wyniosły ten koncert na poziom takich highlightów tegorocznego opka jak popisy: Maca DeMarco, Tame Impali (o tym za moment) czy Caribou (o tym nieco później). Cóż, bardzo się myliłem... Amerykanie z LCD Soundsystem dali naprawdę przekozacki koncert! Usłyszałem najlepszy na świecie dance-punk - zarówno z naciskiem na "dance" (ależ się jarałem, gdy w "Dance Yrself Clean" w końcu odezwały się te ociekające melodyjnością, wyraziste niczym usta Laury Matuszczyk syntezatorki!), jak i z naciskiem na "punk" (pogo podczas "Movement" to było jedno z najbardziej szalonych i niezapomnianych przeżyć całego Open'era). Oczywiście fantastycznie wybrzmiały flagowe single Amerykanów z mojej ukochanej płyty Sound of Silver. Co z tego, że "All My Friends" na koncercie rozkręcało się chyba jeszcze dłużej niż w nagraniu, skoro gdy tylko wszystko w tym utworze - począwszy od całej warstwy instrumentalnej, aż po oddany wokal Jamesa Murphy'ego - dotarło wreszcie do punktu kulminacyjnego, publika poczęła skakać i wrzeszczeć wniebogłosy: "Where are your friends tonight?/ Where are your friends tonight?". Jeszcze większe emocje wzbudziło doskonałe wykonanie utworu "Someone Great" - syntezatorowego arcydzieła ze ślicznie wkomponowanymi słodziutkimi dzwonkami. Pamiętam, że, gdy tylko James wyśpiewał pomnikowe słowa "When someone great is gone", momentalnie poczułem na rękach gęsią skórkę i w najmniej oczekiwanych okolicznościach - na festiwalu, w tłumie, w samym środku koncertu - wspomniałem mojego zmarłego w tym roku dziadka. Równie sentymentalnie, ale już nie tak dojmująco zrobiło się w trakcie metropolitarnej ballady o Wielkim Jabłku - "New York I Love You But You're Bringing Me Down", której nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem, ale którą - po usłyszeniu na żywo - pokochałem tak mocno, jakby to o moim mieście śpiewał James Murphy. Właśnie, właśnie - nazwisko pana Murphy'ego przewija się w tej relacji nadzwyczaj często, ale naprawdę nie sposób jest mówić o LCD Soundsystem, nie wspominając o tym muzycznym GENIUSZU. To, że ten koleś zna się na wszelkich syntezatorowych brzmieniach jak mało kto, to, że jest niesamowicie muzykalny i ma potężny zmysł songwriterski - to wszystko wiedziałem już na długo przed koncertem. Ale w życiu nie podejrzewałem go o bycie świetnym wokalistą, a tu proszę: James miał w sobie niesamowitą lekkość śpiewania i totalnie wymiatał za mikrofonem. A zresztą... wymiatał cały zespół - i Nancy za syntezatorami, i cała reszta, której imion i nazwisk niestety nie kojarzę haha. Co tu dużo mówić: LCD Soundsystem zagrali koncert wspaniały, absolutnie niepowtarzalny i niezmiernie się cieszę, że miałem okazję zobaczyć ich na własne oczy!



No dobrze, było już o rewelacyjnym LCD Soundsytem, to teraz parę słów o rączej (Tame) Impali... :D Muszę Wam powiedzieć, że na koncert ekipy Kevina Parkera czekałem z tak gigantyczną podjarką, że nawet zrezygnowałem z końcówki świetnego występu Maca DeMarco, byle tylko zdążyć na start tego psychodelicznego odlotu przez duże "O". Co prawda nie udało mi się trafić na sam początek gigu, ale z otwierającego setlistę "Let It Happen" akurat załapałem się na mój ulubiony fragment, kiedy to dość nudną pierwszą 1/3 utworu przełamuje wejście śmiałych i niesamowicie chwytliwych syntezatorków. O dziwo przed sceną nie było jakichś dzikich tłumów i już w trakcie kolejnego utworu przebiłem się w okolice - powiedzmy - 10. rzędu. Bawiłem się - jak to ja, gdy tylko gra jedna z moich ukochanych kapel - WYŚMIENICIE! I choć tego dnia frontman Tame Impali z powodów zdrowotnych nie był w najlepszej formie (zwłaszcza tej wokalnej), koncert nawet nie tyle mógł, co po prostu MUSIAŁ się podobać! Pod względem czysto muzycznym, aranżacyjnym występ Australijczyków należy uznać za najbardziej kunsztowny punkt całego Open'era. Zmiany tempa, zmiany tonacji, genialne psychodeliczne solówki, smakowite barwy dźwięków - tego wszystkiego można było uświadczyć podczas godziny spędzonej z Tame Impalą na Main Stage'u. A jak wypadły poszczególne piosenki? Największe owacje od publiczności otrzymał oczywiście przebój "Feels Like We Only Go Backwards" wzbogacony o kolorowy deszcz konfetti, ale moim skromnym zdaniem jeszcze lepiej wypadły numery: "Apocalypse Dreams", "Mind Mischief" czy "The Less I Know The Better"; nie wspominając już o nieziemskim "Eventually", które zapewniło mi niezliczoną liczbę rytmicznych eargasmów (to, co wyprawiał perkusista podczas tego utworu, nie da się opisać żadnymi słowami). Szkoda, że panowie nie zagrali jeszcze takich perełek z nowej płyty jak "Past Life" czy "Disciples", ale nie ma co narzekać - to był i tak bardzo zacny koncert, na który warto było czekać całe 3 lata!


S jak Snaith. Dan Snaith
Na występ Dana Snaitha i jego flagowego projektu Caribou czekałem z równie wielkim utęsknieniem jak na Maca DeMarco czy Tame Impalę. I już na samym początku koncertu mojego ulubionego (zaawansowanie) łysiejącego muzyka zostałem uraczony jedną z najlepszych piosenek z jego ostatniej płyty - potężną klubową petardą w postaci "Our Love". Ależ ten bas siał wtedy spustoszenie! Dla tych, którzy spodziewali się po tym występie spokojnej chillowej elektroniki to było poważne ostrzeżenie - Caribou na żywo to nic innego jak wulkan niesamowicie intensywnej, hałaśliwej dyskotekowej energii. Dopiero po ciężkim, wprawiającym w mroczny trans "Marsie" nastały bardziej ułożone, spokojniejsze momenty - jednym z nich był absolutnie magiczny utwór "Jamelia". Bardzo nieśmiało zmierzał on do punktu kulminacyjnego, ale gdy tylko rozbłysł tysiącem syntezatorowych barw i eksplodował wokalną mocą, w całym tencie momentalnie zrobiło się błogo, ciepło i niesamowicie przytulnie. Innym fantastycznym momentem koncertowej setlisty był oczywiście nieoceniony singiel "Odessa", który już od pierwszych dźwięków, już od pierwszych uruchomionych dłonią Dana wokalnych sampli, wywoływał dziką radość tłumu. A to był dopiero początek intensywnych doznać z największymi przebojami Caribou, bo oto po wspomnianym highlighcie z albumu Swim, wkroczył, nie biorąc żadnych jeńców, numer "Can't Do Without You". Ach, dawno nie czułem się tak przepełniony szczęściem, tak spełniony pod każdym możliwym względem, jak wtedy, gdy na żywo usłyszałem ten wywalony w kosmos utwór. Jeśli w ogóle miałbym wskazać jedną piosenkę, która stanowiłaby swoiste podsumowanie tegorocznego Open'era, która zasługiwałaby na miano hymnu całej edycji festiwalu, to bez wątpienia byłoby to właśnie "Can't Do...". Naprawdę brakuje słów, by opisać, jak wspaniale wybrzmiało to cudo w wypełnionym po brzegi tencie. Niemniej spektakularne wrażenie pozostawiło po sobie wieńczące całość koncertu "Sun", które doczekało się tylu wariacji i tylu repetycji, że zdawało się, iż ekipa pana Snaitha za wszelką cenę chciała odwlec moment ostatecznego pożegnania z polską publicznością. Niestety wszystko co dobre kiedyś się skończy i tak jak po "Sun" dobiegł końca występ Caribou, tak i tymi słowami kończy się moja relacja z tegorocznego obfitującego w wyborne koncerty Open'era. Do następnego!



P.S. Chyba domyślacie się co z literami od T do Z ;) Trzecia część kakofonicznego alfabetu już za rok, po następnej edycji gdyńskiego festiwalu.

5 komentarzy:

  1. Top 3 tego openera:
    1. Caribou
    2. Mac Demarco
    3. Paul Kalkbrenner, Vince Staples

    Na wyróżnienie jak zwykle zasługują Kamp! i Catz n Dogz. Bardzo cieszy mnie, że na openerze wszyscy polscy artyści pokazali klasę. Zamilska, Ptaki, raperzy i chłopaki z beatstage'a - świetne koncerty. RHCP to raczej coś jak podróż sentymentalna do czasów głębokiej podstawówki i szczerze nie mogę powiedzieć, że bawiłem się źle. Może wiele zależy od miejsca, mi udało się stać bardzo blisko sceny, a w każdym razie marzenie spełnione. Zgodzę się, że obecność w środę w pierwszym rzędzie dziewczyn z wiankami na głowach na koncercie Skepty była wkurwiająca i to bardzo, ale niestety chyba tak jest wszędzie na świecie.

    Warto dodać, że w tym roku na Openerze frekwencja była bardzo duża. Pole namiotowe wysprzedało się do końca jeszcze przed pierwszym dniem festiwalu, był tłok i kolejki zwłaszcza 1 i 2 dnia, ale ma to swoje plusy i minusy.

    Ps: Wszyscy polscy artyści oprócz Peszek. Jebać Peszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z artystów, których wymieniłeś, baaardzo chciałem zobaczyć Ptaki (uwielbiam "Krystynę", jak i cały album "Przelot"), ale w tym samym czasie grali Sigur Ros i to ich koncert wybrałem (czego absolutnie nie żałuję). Kamp! widziałem już 4 razy, więc z czystym sumieniem sobie odpuściłem haha. Z raperów raczej nic nie przykuło mojej uwagi w tym roku. Chciałem iść na Skeptę, ale oczywiście pierwszego dnia pojawiłem się na terenie festiwalu kilka godzin później, niż planowałem. A RHCP nigdy nie byłem fanem i - tak jak już pisałem - u mnie zdecydowanie wygrała opcja oglądania meczu :D

      Usuń
  2. świetnie piszesz! nie byłam w tym roku na open'erze i dopóki nie przeczytałam twojego wpisu, to nie żałowałam. teraz żal :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Opener 2016 to mój pierwszy, na którym byłam we wszystkie dni. Moje top3 koncertów to Pharrell (niby nic odkrywczego, ale miałam wówczas świetny humor i wytańczyłam się), LCD Soundsystem oraz PJ Harvey. Ulewa z 1 dnia mnie ominęła, bo udało mi się szybko dotrzeć na PJ. Przed oberwaniem chmury z 4 dnia ucieklam do namiotu, ostając nieco wbrew swojej woli na CHVRCHES, za ktorymi nie przepadam, ale którym udało się porwac mnie do zabawy.

    Nowa recenzja na http://the-rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Zbyt dużo czasu w swoim życiu spędziłem na słuchaniu Machine, by czepiać się fanek akurat tego zespołu, ale faktem jest, że Ziółkowski zaprasza za dużo grup których jedynym atutem jest duża psychofanbaza, na której można nabić frekwencję. Ale akurat jego można się czepiać godzinami :D Z resztą tekstu w zasadzie się zgadzam. Zapraszam do siebie na bloga http://mavoy-music.blogspot.com/ - dla najlepszych debiutantów i na Facebooka https://www.facebook.com/MavoyMusic/ - dla solidnego serwisu muzycznych newsów :) Blog ma długą historię, ale poza Twitterem nigdy nie grzeszył nadmiarem promocji ;)

    OdpowiedzUsuń